wtorek, 14 lipca 2009

Gene Brewer K PAX

SESJA PIERWSZA
Na pierwszy rzut oka, kiedy przyprowadzono go do mojego pokoju badań, wyglądał na sportowca - piłkarza albo zapaśnika. Wzrostu mniej niż przeciętnego, krępy, ciemnej karnacji, można by rzec śniady. Włosy miał gęste i czarne jak węgiel. Nosił błękitne obcisłe spodnie ze sztruksu, drelichową koszulę i płócienne buty. Podczas pierwszych spotkań nie widziałem jego oczu; pomimo dość łagodnego oświetlenia zawsze nosił ciemne okulary.

Poprosiłem, by zajął miejsce. Bez słowa podszedł do fotela z czarnego winylu i usiadł. Miał spokojny sposób bycia, chód zgrabny i dobrze skoordynowany. Wydawał się rozluźniony. Pozwoliłem odejść sanitariuszom.

Otwarłem jego historię choroby i wpisałem datę na czystej żółtej karcie. Obserwował mnie bardzo uważnie z lekkim uśmiechem. Spytałem, czy dobrze się czuje i czy ma jakieś życzenia. Ku mojemu zaskoczeniu poprosił o jabłko. Mówił głosem cichym, ale wyraźnym, bez dającego się zauważyć regionalnego czy cudzoziemskiego akcentu. Połączyłem się z pielęgniarką naczelną Betty McAllister i poprosiłem, by sprawdziła, czy znajdzie się coś dla niego w szpitalnej kuchni.

Gdy czekaliśmy, przeglądnąłem jego dane medyczne. Temperatura, tętno, ciśnienie krwi, EKG, morfologia - według naczelnego internisty doktora Chakraborty wszystko było w granicach normy. Żadnych problemów stomatologicznych. Badanie neurologiczne (siła mięśni, koordynacja, odruchy, napięcie mięśni) bez odchyleń. Rozróżnianie stron lewej i prawej bez odchyleń. Brak problemów z ostrością wzroku, słuchem, czuciem ciepła, zimna, dotyku, rozpoznawaniem wielościanów platońskich, opisywaniem rysunków, odwzorowywaniem. Brak trudności z rozwiązywaniem złożonych problemów i zagadek. Pacjent był bystry, spostrzegawczy i logicznie myślący. Pomijając jego szczególne urojenia i całkowitą amnezję, był zdrowy jak koń.

Betty przyniosła dwa duże jabłka. Spojrzała na mnie pytająco, a gdy skinąłem głową, poczęstowała pacjenta. Wziął je z małej tacki. "Czerwone Delicje!", wykrzyknął. "Moje ulubione!". Chciał nam dać spróbować, a gdy odmówiliśmy, odgryzł hałaśliwie spory kawałek. Oddaliłem moją asystentkę i patrzyłem, jak "prot" pochłania owoc. Nie widziałem dotąd nikogo bardziej radującego się czymkolwiek. Zjadł oba jabłka w całości wraz z pestkami. Gdy skończył, powiedział "wielkie dzięki" i czekał na rozpoczęcie rozmowy, z rękami na kolanach jak mały chłopiec.

Chociaż wywiady psychiatryczne nie są zazwyczaj rejestrowane na taśmie, w instytucie robimy to rutynowo w celach naukowych i dydaktycznych. To, co przedstawię poniżej, jest tekstem z nagrania tej pierwszej sesji przeplatanym od czasu do czasu moimi spostrzeżeniami. Jak zwykle podczas pierwszego wywiadu, zamierzałem po prostu pogawędzić z tym człowiekiem, poznać go, pozyskać jego zaufanie.

- Czy mógłby mi pan podać swoje nazwisko?

- Tak. (Dowód poczucia humoru?)

- Jak się pan nazywa?

- prot.

Brzmiało to raczej "prout".
- Czy to pana nazwisko czy imię?
- To jest wszystko. Jestem prot.
- Czy pan wie, gdzie pan się znajduje, panie prot?
- Prot, po prostu prot. Tak, oczywiście. Jestem w instytucie psychiatrii na manhattanie.

Odkryłem później, że prot zwykł pisać dużymi literami nazwy planet, gwiazd itd., ale nie nazwiska osób, nazwy instytucji, czy nawet krajów. Aby zachować pewną konsekwencję i lepiej oddać charakter mojego pacjenta, przejąłem ten jego styl w mojej relacji.

- Dobrze. Czy pan wie, kim jestem?

- Chyba psychiatrą.
- Słusznie. Jestem doktor Brewer. Jaki jest dzień dzisiaj?
- A, to pan pełni obowiązki dyrektora. Środa.
- Aha. Który mamy rok?
- 1990.
- Ile pokazuję palców?
- Trzy.
- Bardzo dobrze. Teraz, panie - przepraszam - prot: czy pan wie, dlaczego pan tu przebywa?
- Oczywiście. Uważacie, że jestem wariatem.
- Wolę używać określenia "chory". Czy pan uważa, że jest pan chory?
- Może trochę, z tęsknoty za domem.
- A gdzie jest pana dom?
- K-PAX.
- Kapaks?
- Ka-kreska-pe-a-iks. K-PAX.
- Przez duże k?
- Całość dużymi literami.
- A, K-PAX. Czy to wyspa?
Uśmiechnął się, wyraźnie zdając sobie sprawę, że wiem o jego przekonaniu, iż pochodzi z innej planety.
Lecz odparł po prostu:
- K-PAX jest PLANETĄ.
I dodał:
- Ale proszę się nie bać, nie wniknę do pańskiego ciała.
Odwzajemniłem uśmiech.
- Nie boję się. Gdzie znajduje się K-PAX?
Westchnął, wydaje się, że z wyrozumiałością, i potrząsnął głową.
- W odległości około siedmiu tysięcy lat świetlnych. Znajduje się w tym obszarze, który nazywacie KONSTELACJĄ LIRY.
- Jak pan przybył na Ziemię?
- To trochę trudne do wyjaśnienia...
W tym momencie zanotowałem w notatniku zaskakujące spostrzeżenie, że ten jawnie protekcjonalny ton pacjenta zaczął mnie złościć, chociaż spędziliśmy wspólnie dopiero parę minut, i to pomimo mego wieloletniego doświadczenia. Powiedziałem:
- Niech pan spróbuje.
- To jest po prostu sprawa wykorzystania energii świetlnej. Może trochę trudno będzie panu w to uwierzyć, ale używa się do tego luster.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mnie nabiera, ale to był dobry żart i z trudnością powstrzymałem się od śmiechu.
- Podróżował pan z prędkością światła?
- O, nie. Możemy podróżować wielokrotnie szybciej, z różną wielokrotnością c. W przeciwnym razie musiałbym mieć przynajmniej siedem tysięcy lat, prawda?
Z pewnym przymusem odwzajemniłem jego uśmiech.
- To bardzo interesujące - powiedziałem - ale według Einsteina nie można podróżować szybciej niż światło, czyli sto osiemdziesiąt sześć tysięcy mil na sekundę, o ile dobrze pamiętam.
- Pan niewłaściwie rozumie einsteina. On powiedział jedynie, że nie można żadnemu obiektowi nadać prędkości światła, ponieważ jego masa miałaby wtedy nieskończoną wartość. Einstein nic nie mówił o cząsteczkach poruszających się z szybkością światła czy jeszcze prędzej.
- Ale jeżeli masa pana ciała staje się nieskończona, jeśli pan...
Potrącił nogą biurko.
- Po pierwsze, doktorze brewer - czy mogę pana nazywać gene? - gdyby to była prawda, wówczas same fotony miałyby masę nieskończoną, czyż nie? A ponadto przy szybkości tachionu...
- Tachionu?
- Cząsteczki poruszające się szybciej od światła nazywa się tachionami. Może pan to sprawdzić.
- Dziękuję. Sprawdzę - Taśma zarejestrowała mój nieco zirytowany ton głosu. - Jeżeli dobrze rozumiem, pan nie przybył na Ziemię statkiem kosmicznym. Pan "doczepił się" jakby do promienia światła.
- Może pan tak to nazwać.
- Ile czasu zajęła panu podróż na Ziemię?
- Tyle co nic. Tachiony, rozumie pan, poruszają się szybciej od światła i dlatego cofają się w czasie. Dla podróżującego czas oczywiście płynie i po przybyciu jest trochę starszy, niż był na starcie.
- A jak długo jest pan tu na Ziemi?
- Cztery lata i dziewięć miesięcy. To znaczy, wasze lata.
- A więc, ile pan ma lat? Według czasu ziemskiego, oczywiście.
- Trzysta trzydzieści siedem.
- Pan ma trzysta trzydzieści siedem lat?
- Tak.
- Dobrze. Proszę mi opowiedzieć coś więcej o sobie.
Zdawałem sobie sprawę, że jego relacje są nierzeczywiste, ale w przypadku pacjenta z amnezją standardowym postępowaniem psychiatry jest skłanianie go do rozmowy, w nadziei uzyskania prawdziwych informacji o jego życiu.
- To znaczy, zanim przybyłem na ZIEMIĘ? Czy też...
- Zacznijmy od tego: jak to się stało, że został pan wybrany do lotu z pańskiej planety na naszą?
K-PAX #1 - K-PAX
Autor: Gene Brewer
Tłumaczenie: Andrzej Gardziel, Maria Gardziel
Wydawnictwo: ZnakWydanie polskie: 4/ 2002
Tytuł oryginalny: K-PAXRok wydania oryginału: 1995
Liczba stron: 248Format: 145x205 mm Oprawa: miękka Dystrybucja: księgarnieISBN: 83-240-0178-6 Wydanie: I
Cena z okładki: 26 złksiązki lub teksty

OuLiPo

OuLiPo – eksperymentalna grupa literacka założona w 24 listopada 1960 przez pisarza Raymonda Queneau i matematyka François Le Lionnais w ramach Kolegium Patafizyki. Członkowie grupy konstruowali swe dzieła literackie w oparciu o wzory i prawa obowiązujące w matematyce (kombinatoryka, teoria gier) oraz lubowali się w grach słownych.
Początkowo przyjęto nazwę "Séminaire de Littérature Expérimentale" (SÉLITEX, SLF), wkrótce jednak przemianowano ją na "Warsztat Literatury Potencjalnej" Ouvroir de Littérature Potentielle (OuLiPo lub Oulipo). Poza założycielami do grupy należeli: Jacques Bens, Claude Berge, André Blavier, Noël Arnaud, Jacques Duchteau, Jean Lescure, Jean Quéval, Georges Perec, Jacques Roubaud, Marcel Bénabou. Byli to tzw. "członkowie czynni",
do grupy bowiem należeli także "korespondenci" (wśród nich m.in. Marcel Duchamp) oraz "goście honorowi" (np. Italo Calvino, Harry Mathews). Grupa organizowała quasi–naukowe spotkania i seminaria, wydawała serię książek wraz z manifestami, tekstami teoretycznymi i ich realizacjami literackimi. Wraz ze śmiercią głównych animatorów grupy (Queneau, Pereca i Le Lionnais'ego), w latach 80. XX wieku jej aktywność znacznie się zmniejszyła. Część z jej członków (Roubaud, Bénabou) wraz z informatykami założyli wówczas własną pracownię o nazwie Atelier de Littérature Assistée par la Mathématique et les Ordinateurs (Pracownia Literatury Wspieranej przez Matematykę i Komputery), w skrócie Alamo. Również w latach 80. powstała filia grupy o nazwie l'OuPeinPo (Ouvroir de peinture potentielle – Warsztat Malarstwa Potencjalnego), zajmująca się sztukami plastycznymi.
Pierwszy manifest grupy wyodrębnił wśród poszukiwań literackich dwie drogi:
analityczną (anoulipisme) – poszukiwania na obszarze już istniejących, tradycyjnych i nieraz kanonicznych tekstów literackich, w których należy szukać inspiracji dla nowej literatury,
syntetyczną (synthoulipisme) – tendencja polegająca na poszukiwaniu całkowicie nowych dróg dla literatury.

Przykładem realizacji drugiego nurtu jest chociażby haiku konstruowane w oparciu o algebrę Boole'a. Główną inspiracją była więc przede wszystkim matematyka, algebra, topologia i logika, a także zagadnienia sztucznych języków, teorii informacji i teorii gier. Innym przykładem realizacji nurtu syntetycznego, który w ostateczności zwyciężył nurt analityczny, jest tomik Queneau Cent mille milliards de poèmes (Sto tysięcy miliardów wierszy, 1961) składający się ze zbioru dziesięciu czternastowersowych sonetów, w których każdy wers stanowi odrębne zdanie. Wersy są odpowiednio poobcinane tak, aby czytelnik mógł je dowolnie zestawiać, np. pierwszy wers z drugiego sonetu z czwartym wersem piątego itd. Daje to razem 1014 kombinacji (tytułowe sto tysięcy miliardów wierszy). Dodatkowo zestawienia poszczególnych wersów zawsze tworzą sonet zgodnie z regułami jego budowy. Podobny eksperyment zastosował Queneau w książce Morale élémentaire (Moralność elementarna, 1975).

Innym charakterystycznym dla grupy tomikiem jest Epsilon Roubauda. Książka ta składa się z 361 tekstów (głównie sonetów, ale także cytatów czy poematów prozą), które jednocześnie są kamieniami w grze go (180 białych i 181 czarnych kamieni-tekstów). Do książki dołączona jest instrukcja odczytywania tych tekstów w określonej kolejności (zgodnie z poszczególnymi 157 posunięciami w japońskiej rozgrywce go analizowanej na łamach miesięcznika "Go Review").

Pozostałe teksty opublikowane w ramach OuLiPo są głównie wyrafinowanymi zabawami literackimi lub matematyczno–logiczno–słownikowymi: lipogramy, tautogramy, "przekłady homofoniczne", "dramaty alfabetyczne", "sonety wertykalne", "sonety irracjonalne", "ćwiczenia homosyntaktyczne", "poezje antonimiczne", teksty na wstędze Möbiusa, "poematy Boole'owskie".
Wiele z nich miało charakter gry z konwencjami literatury
http://www.techsty.art.pl/hipertekst/awangarda/oulipo.htm

Italo Calvino a hipertekst

Italo Calvino a hipertekst

Powieści Jeśli zimową nocą podrożny oraz Zamek krzyżujących się losów to najważniejszy, ale nie jedyny wkład włoskiego pisarza Italo Calvino w tradycję literatury kombinatorycznej, która zainspirowała późniejsze literackie eksperymenty z systemami hipertekstowymi. Związki autora esejów Cybernetyka i duchy oraz Powieść i antykombinatoryka z komputerami i literaturą są dużo bardziej dosłowne niż powieściowe eksperymenty na papierze, gdzie nad warstwą operacyjną dominuje warstwa interpretacyjna a nad mechaniką - metafora.

W połowie lat siedemdziesiątych wraz z Paulem Braffortem, (podobnie jak Włoch członkiem OuLiPo), Calvino pracował nad opowiadaniem, które dzięki komputerowi, było w stanie wygenerować 12 do potęgi 12 możliwych sekwencji fabularnych. Rola komputera, sprowadzała się tu do redukcji części z wielu możliwych kombinacji. Projekt ten nigdy nie doczekał się pełnej realizacji. Jego częśc ukazała się w druku jako opowiadanie Prima che tu dica „Pronto”, opublikowane w 1993 roku
Summę swoich poglądów na temat literackiego potencjału komputerów Italo Calvino zawarł w Powieści i antykombinatoryce. W podanych przez Calvino przykładach procedur fabułotwórczych rola komputera sprowadza się do zawężenia dostępnych możliwości i wybrania najbardziej interesującego dla pisarza schematu fabularnego (stąd- antykombinatoryka). Wnioski z tego eksperymentu są dla włoskiego pisarza jednoznaczne: komputer w pracy autora literatury kombinatrycznej, potencjalnej, ma do spełnienia ważną rolę: uwalnia pisarza od "niewoli poszukiwań kombinatorycznych". Mimo to komputer sam w sobie nie jest w stanie wybrać najbardziej psychologicznie i estetycznie umotywowanej wersji fabularnej. Prawdziwe dzieło sztuki, według Italo Calvino, zasadza się na clinamenie - figurze błędu, pomyłki, nieprzewidzianego zgrzytu w systemie. Pogląd ten, oparty doświadczeniem wielu godzin spędzonych na grach w interaktywne tekstowe przygodówki, podzieli z Calvino Espen Aarseth, twierdząc iż jedną z największych przyjemnóści obcowania z tekstem interaktywnym jest działanie wbrew zamierzeniom autora i systemu parser - użytkownik. O clinamenie Italo Calvino mówić też będzie w swoim wykładzie Cybernetyka i Duchy.

W trakcie swojego paryskiego okresu Italo Calvino był nie tylko członkiem OuLiPo. Najwybitniejszy przedstawiciel tej grupy: Raymond Queneau nie był też jedynym punktem odniesienia dla zmieniającego się charakteru twórczości Włocha (z prozy ralistycznej w fantastyczną i kombinatoryczną). W Paryżu Calvino osobiście też zetknął się z Rolandem Barthes'em i Claude Lévi-Straussem...http://www.techsty.art.pl/hipertekst/awangarda/oulipo/calvino.htm

Italo Calvino

Italo Calvino (ur. 15 października 1923 w Santiago de Las Vegas, Kuba, zm. 19 września 1985 w Sienie), jeden z najważniejszych włoskich pisarzy i eseistów XX wieku. W 40. latach XX wieku tworzył w stylu neorealistycznym, by później pisać teksty alegoryczne i fantasy.
Od 1959 do 1967 redagował własne pismo literackie Il Menabó di letteratura. W latach 1948-1984 pracował także w wydawnictwie Einaudi, w którym wydał swą debiutancką powieść Il sentiero dei nidi di ragno (194ksiązki lub teksty..Italo Calvino był ulubionym pisarzem Stanisława Barei.ja czytałam tylko 1972 Niewidzialne miasta

Mary Poppins

Mary Poppins – główna bohaterka serii książek dla dzieci napisanych przez Pamelę L. Travers i zilustrowanych przez Mary Shepard. Na podstawie książek o Mary Poppins powstał film oraz wiele sztuk teatralnych.
Akcja książek z tej serii toczy się w Londynie. Na ulicy Czereśniowej 17 mieszka rodzina Banksów. Pewnego dnia w ich domu pojawia się nowa niania – Mary Poppins. Dzieci, początkowo nieufne wobec opiekunki, bardzo szybko przywiązują się do niej – ma ona bowiem magiczne umiejętności. Dzięki nim dzieci przeżywają mnóstwo niesamowitych, fantastycznych przygód. W książce zatarte są granice pomiędzy tym, co realne i tym, co nierealne.
Seria o Mary Poppins wprowadza zupełnie nowy typ bohaterki książek dla dzieci. P.L. Travers nie dzieli swoich bohaterów na pozytywnych i negatywnych. Mary nie wzbudza sympatii w czytelniku. Jest egocentryczna, próżna i niemiła. Na wszelkie pytania dzieci odpowiada szorstko i sarkastycznie. Mimo to kocha dzieci, troszczy się o nie i zamienia ich życie we wspaniałą bajkę.ksiązki lub teksty

piątek, 10 lipca 2009

Christopher Moore "Błazen"


Christopher Moore "Błazen"  

Wydawnictwo: Mag tytuł oryginału: Fool 
 
1. ZAWSZE JEST CHOLERNY DUCH 

Pacan! – wydarł się kruk. 
Zawsze jest cholerny kruk. 
– Głupotą było uczyć go mowy, gdybyś mnie pytał – powiedział wartownik. 
– Głupota to mój obowiązek zawodowy – odparłem. Bo tak jest, wiecie? Jestem błaznem. Błaznem na dworze Lira, króla Brytanii. – A ty jesteś pacan – dodałem. 
– Spieprzaj! – powiedział kruk. 
Strażnik zamachnął się na niego włócznią i wielki czarny ptak poderwał się z muru, by z krakaniem pofrunąć nad Tamizą. Przewoźnik na promie uniósł wzrok, zobaczył nas na wieży i pomachał. Wskoczyłem na mur i ukłoniłem się – do twoich pieprzonych usług, dziękuję. Wartownik mruknął coś z niezadowoleniem i splunął za krukiem. 
W Tower zawsze były kruki. Tysiąc lat temu, zanim George II, zidiociały król Meryki, zniszczył świat, żyły tu kruki. Legenda głosi, że dopóki w Tower będą te ptaki, Anglia przetrwa. Mimo to nauczenie jednego z nich mowy mogło być błędem. 
– Idzie hrabia Gloucester! – krzyknął wartownik z zachodniego muru. – Ze swoim synem Edgarem i bastardem Edmundem! 
Strażnik obok mnie uśmiechnął się. 
– Gloucester, tak? Koniecznie zróbcie ten kawałek, w którym odgrywasz kozę, a Śliniak udaje hrabiego, który myli cię ze swoją żoną. 
– To by było nieuprzejme – stwierdziłem. – Hrabia niedawno owdowiał. 
– Zagrałeś to, kiedy zjawił się tu ostatnio, a wtedy ona była jeszcze ciepła w grobie. 
– No tak, to była przysługa. Chciałem, żeby wstrząs wyrwał nieszczęśnika z żalu, nie? 
– Dobre to było. Tak beczałeś, że myślałem, że Śliniak naprawdę zapycha ci zad. 
Zapamiętałem sobie, żeby zepchnąć strażnika z muru, kiedy nadarzy się okazja. 
– Słyszałem, że chciał zlecić twoje zabójstwo, ale nie zdołał uzyskać zgody króla. 
– Gloucester to szlachcic, nie potrzebuje zgody na morderstwo. Wystarczą kaprys i broń. 
– Nieprawda, psiakrew – odrzekł strażnik. – Wszyscy wiedzą, że król wziął cię pod swoje skrzydła. 
Miał rację. Cieszę się pewnymi przywilejami. 
– Widziałeś Śliniaka? Skoro przybył Gloucester, szykuje się galowe przedstawienie. 
Śliniak to mój uczeń, tępy bydlak o rozmiarach konia pociągowego. 
– Przed wartą był w kuchni – odparł strażnik. 

W kuchni panował zgiełk – szykowano ucztę. 
– Widziałeś Śliniaka? – spytałem Degustatora, który siedział przy stole, wpatrując się smętnie w chlebową tacę, na której leżała wieprzowina na zimno, czyli królewski obiad. Był chudym, chorowitym facetem, bez wątpienia wybranym do swojej funkcji z uwagi na wątły organizm, i miał skłonność do padania trupem przy pierwszej lepszej okazji. Lubiłem zwierzać mu się ze swoich kłopotów, wiedząc, że nie dotrą do wielu uszu. 
– Czy to nie wydaje ci się zatrute? 
– To wieprzowina, chłopie. Pycha. Jedz. Połowa mężczyzn w Anglii oddałaby jądro za taką ucztę, a dopiero jest południe. Nawet mnie kusi. – Potrząsnąłem głową, posłałem mu uśmiech i zadzwoniłem dzwoneczkami przy czapce, by go rozweselić. Udałem, że kradnę mu kawałek wieprzowiny. – Ty pierwszy, oczywiście. 
Nóż wbił się w stół, obok mojej dłoni. 
– Cofnij się, błaźnie – powiedziała Bańka, naczelna kucharka. – To królewski obiad i prędzej utnę ci jaja, niż pozwolę go zjeść. 
– Moje jaja już należą do ciebie, milady – odrzekłem. – Chcesz je na tacy czy raczej podać je w miseczce, ze śmietaną, jak brzoskwinie? 
Bańka prychnęła, zabrała nóż ze stołu i ponownie zajęła się oprawianiem pstrąga na rzeźnickiej desce. Gdy się poruszała, jej wielki tyłek falował pod spódnicą niczym burzowe chmury. 
– Mały szelma z ciebie, Kieszonko – odezwała się Piskliwa, której uśmiech okalały fale piegów. Była drugą kucharką, mocno zbudowaną, rudowłosą dziewczyną o piskliwym śmiechu i hojnej werwie w ciemnościach. Degustator i ja często spędzaliśmy miłe popołudnia, patrząc, jak ukręca łby kurczakom. 
Przy okazji, nazywam się Kieszonka. Imię nadała mi matka przełożona, która znalazła mnie na progu klasztoru, gdy byłem małym dzieckiem. Prawda, nie jestem zbyt duży. Niektórzy mogliby nawet uznać mnie za malutkiego, lecz jestem szybki jak kot i przyroda obdarzyła mnie innymi przymiotami. Ale żeby szelma? 
– Zdaje się, że Śliniak udał się do komnat księżniczki – oznajmiła Piskliwa. 
– Owszem – potwierdził ponuro Degustator. – Pani przysłała po lekarstwo na melancholię. 
– I dureń poszedł? – Wygłupiać się samemu? Chłopak nie był gotowy. A gdyby popełnił gafę, potknął się, upadł na księżniczkę niby kamień milowy na motyla? – Jesteś pewna? 
Bańka wrzuciła oprawionego pstrąga do cebra, pełnego śliskich współryb. 
– Podśpiewywał „do pracy idę”. Powiedzieliśmy mu, że będziesz go szukał, kiedy usłyszeliśmy, że przychodzą księżna Goneryla i książę Albanii. 
– Książę Albanii? 
– Czy nie przysiągł, że zawiesi twoje trzewia na kandelabrze? – spytał Degustator. 
– Nie – odparła Piskliwa. – To był książę Kornwalii. Książę Albanii chciał nadziać jego głowę na pikę, zdaje się. Na pikę, prawda, Bańko? 
– Zaiste, głowę na pikę. Śmieszne, jeśli o tym pomyśleć, wyglądałbyś jak ta twoja lalka na patyku w powiększeniu. 
– Jones – powiedział Degustator, wskazując moje błazeńskie berło, Jonesa, który to rzeczywiście stanowi pomniejszoną wersję mojego przystojnego oblicza, przymocowaną do solidnej rączki z polerowanego orzecha. Jones przemawia za mnie, kiedy tylko mój język musi przekroczyć granice 
bezpieczeństwa przy rycerzach i szlachcie, bo głowę ma już zawczasu nadzianą na pikę, łagodząc gniew ludzi ponurych i pozbawionych poczucia humoru. Moja wspaniała sztuka nieraz przepada w obliczu tematu. 
– Tak, to byłby nadzwyczajny ubaw, Bańko, widok ironiczny, jakby piękna Piskliwa obracała cię na rożnie nad paleniskiem, a ty miałabyś z obu końców jabłka dla ozdoby. Chociaż cały zamek mógłby pójść z dymem od podsycanego tłuszczem ognia, do tego czasu śmiechu byłoby co niemiara. 
Umknąłem przed celnie rzuconym pstrągiem, po czym posłałem Bańce uśmiech wdzięczności za to, że zamiast rybą nie cisnęła nożem. Dobra z niej kobieta, choć bardzo duża i szybka w gniewie. 
– Muszę znaleźć olbrzymiego, zaślinionego przygłupa, jeśli mamy przygotować rozrywki na wieczór. 

Komnaty Kordelii znajdowały się w północnej wieży i najkrótsza droga wiodła po szczycie zewnętrznych murów. Gdy przeszedłem nad dużą strażnicą przy głównej bramie, usłyszałem wołanie młodego, pryszczatego wartownika. 
– Bądź pozdrowiony, hrabio Gloucester! 
Poniżej siwobrody Gloucester przechodził przez most zwodzony wraz ze swoją świtą. 
– Bądź pozdrowiony, Edmundzie, cholerny bękarcie! – zawołałem nad murem. 
Wartownik klepnął mnie w ramię. 
– Wybacz, acan, ale słyszałem, że Edmund jest drażliwy na punkcie swojego nieślubnego pochodzenia. 
– Strażniku – odparłem – niepotrzebne drwiny i poszturchiwania, żeby odkryć słabiznę tego fiutka. Ma ją wypisaną na rękawie. – Wskoczyłem na mur i pomachałem Jonesem bękartowi, który uściskiem próbował wymusić ukłon i drżenie na rycerzu jadącym obok. 
– Ty nicponiu, suczy synu! – powiedziałem. – Ty śmierdzące łajno, które wyleciało z pryszczatej dupy ladacznicy z zajęczą wargą! 
Hrabia Gloucester uniósł głowę i zgromił mnie wzrokiem, przejeżdżając pod broną. 
– Trafiony prosto w serce – stwierdził wartownik. 
– Sądzisz, że byłem zbyt ostry? 
– Trochę. 
– Przepraszam. Masz przynajmniej ładny kapelusz, bękarcie! – zawołałem, by załagodzić sytuację. Poniżej Edgar i dwaj rycerze próbowali przytrzymać bękarta Edmunda. Zeskoczyłem z muru. – Pewnie nie widziałeś Śliniaka? 
– W wielkiej sali dziś rano – odrzekł tamten. – Później już nie. 
Po szczycie muru poniósł się okrzyk, przekazywany od wartownika do wartownika, aż w końcu usłyszeliśmy: 
– Książę Kornwalii i księżniczka Regana nadjeżdżają od południa. 
– Do ciężkiej kurwy! 
Książę Kornwalii: wygładzona chciwość i czyste, wrodzone łajdactwo. Zasztyletowałby zakonnicę dla farthinga, a potem zabrał monetę dla zabawy. 

Prywatny solar Kordelii znajdował się u szczytu wąskich, spiralnych schodów, gdzie światło wpadało tylko przez otwory strzelnicze. Wspinając się, usłyszałem chichot. 
– Zatem nie mam żadnej wartości, jeśli nie jestem w ramionach i w łóżku jakiegoś pajaca z mieszkiem? – dobiegł mnie głos Kordelii. 
– Wołałaś mnie – powiedziałem, wchodząc do pomieszczenia z mieszkiem w ręce. 
Dwórki zachichotały. Młoda Lady Jane, która ma zaledwie trzynaście lat, krzyknęła na mój widok – bez wątpienia poruszona mą wyraźnie widoczną męskością, a może lekkimi klapsami w tyłek, które odebrała od Jonesa. 
– Kieszonka! – Kordelia siedziała pośrodku kręgu dziewcząt. Włosy miała rozpuszczone, jasne loki sięgały talii. Była ubrana w prostą suknię z lawendowego lnu, tu i ówdzie ozdobioną koronkami. Wstała i podeszła do mnie. – Zaszczycasz nas, błaźnie. Usłyszałeś pogłoski o małych zwierzątkach, które można skrzywdzić, czy też liczyłeś, że znowu przypadkiem zaskoczysz mnie w kąpieli? 
Przechyliłem głowę, ze skruchą dzwoniąc dzwoneczkami na czapce. 
– Zabłądziłem, milady. 
– Tuzin razy? 
– Odnajdywanie drogi nie jest moją mocną stroną. Jeśli chcesz przewodnika, to po niego poślę, ale nie wiń mnie, gdyby twoja melancholia zatriumfowała i gdybyś utopiła się w strumyku. Twoje szlachetne damy płakałyby nad twymi bladymi, pięknymi zwłokami. Powiedziałyby: „Nie zagubiła się na mapie, bo pokładała ufność w przewodniku, lecz zagubiła się w sercu, nie chcąc błazna”. 
Damy dworu jęknęły. Pobłogosławiłbym je, gdybym nie był obrażony na Boga. 
– Wyjdźcie, moje panie – powiedziała Kordelia. – Zostawcie mnie w spokoju z moim błaznem, żebym mogła obmyślić dla niego jakąś zemstę. 
Damy czmychnęły z komnaty. 
– Karę? – spytałem. – Za cóż to? 
– Jeszcze nie wiem – odparła – ale zanim ją wymyślę, na pewno czymś na nią zasłużysz. 
– Twoja wiara mnie zawstydza. 
– Mnie zaś twoja skromność – odrzekła księżniczka. Uśmiechnęła się, nieco zbyt przebiegle jak na tak młodziutką pannę. 
Kordelia jest ode mnie młodsza o niemal dziesięć lat (nie znam dokładnie własnego wieku), przeżyła siedemnaście wiosen i jako najmłodszą córkę króla zawsze traktowano ją tak, jakby była delikatna niczym dmuchane szkło. Ale choć słodka z niej istota, jej szczekanie przeraziłoby nawet wściekłego borsuka. 
– Mam się rozebrać przed karą? – podsunąłem. – Może bicze? Albo picze? Wszystko jedno. Jestem chętny i pełen skruchy, pani. 
– Wystarczy już tego, Kieszonko. Potrzebuję twojej rady, a przynajmniej współczucia. Moje siostry zjeżdżają do zamku. 
– Niestety, już przybyły. 
– A, właśnie, książęta Albanii i Kornwalii chcą cię zabić. Istny pech. Tak czy owak, zjawią się w zamku, podobnie jak Gloucester z synami. Wielkie nieba, oni też chcą cię zabić. 
– To surowi krytycy – stwierdziłem. 
– Przykre. I jest tu jeszcze tuzin innych szlachciców, a także hrabia Kentu. Kent nie chce cię zabić, prawda? 
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jest dopiero pora obiadu. 
– Zaiste. A wiesz, po co wszyscy przybywają? 
– Żeby zapędzić mnie w róg, jak szczura w beczce? 
– Beczki nie mają rogów. 
– Dużo zachodu, żeby zabić jednego małego, choćby i strasznie przystojnego, błazna. 
– Nie chodzi o ciebie, durniu, tylko o mnie. 
– Zabić ciebie to jeszcze mniej wysiłku. Ilu ich potrzeba, by skręcić twój chudy kark? Obawiam się nawet, że Śliniak pewnego dnia zrobi to przez przypadek. Nie widziałaś go? 
– Śmierdzi. Odprawiłam go dziś rano. – Zamachała wściekle dłonią, by wrócić do rzeczy. – Ojciec wydaje mnie za mąż! 
– Bzdura. Kto by cię chciał? 
Dama nieco spochmurniała, a w jej niebieskich oczach pojawił się lodowaty błysk. Borsuki w całym Blighty zadrżały. 
– Edgar z Gloucester zawsze mnie chciał, a książę Francji i książę Burgundii już zjechali na zaręczyny. 
– Rękoczyny wobec kogo? 
– Zaręczyny! 
– Wobec kogo? 
– Zaręczyny, zaręczyny, głupku, a nie rękoczyny. Książęta przyjechali tu, żeby się ze mną ożenić. 
– Ci dwaj? Edgar? Nie. – Byłem wstrząśnięty. Kordelia? Ślub? Któryś z nich miał ją zabrać? To było niesprawiedliwe! Okrutne! Złe! Nawet jeszcze nigdy nie widziała mnie nago. – Po co chcieliby zaręczyn z tobą? To znaczy, na jedną noc każdy by poszedł na takie zaręczyny w ciemno. Ale na zawsze? Raczej nie. 
– Jestem księżniczką, do licha. 
– Otóż to. Księżniczki to nic dobrego. Karma dla smoków i preteksty do okupu, rozpieszczone bachory, które wymienia się na nieruchomości. 
– O nie, drogi błaźnie, zapominasz, że księżniczki zostają czasami królowymi. 
– Ha, księżniczki. Ile jesteście warte, skoro ojciec musi wam przypiąć do tyłka tuzin hrabstw, żeby te francuskie pedzie w ogóle na was spojrzały? 
– O, a ile jest wart błazen? A raczej pomocnik błazna, bo tylko nosisz puchar na ślinę za naturalnym. Ile wynosi okup za trefnisia, Kieszonko? Wiadro ciepłej śliny. 
Chwyciłem się za pierś. 
– Zranionym do głębi – jęknąłem. Zatoczyłem się na krzesło. – Krwawię, cierpię i umieram na zębatej lancy twoich słów. 
Podeszła do mnie. 
– Wcale nie. 
– Nie, cofnij się. Plamy krwi nigdy nie zejdą z lnu. Twoje okrucieństwo i poczucie winy je utrwalą... 
– Kieszonko, natychmiast przestań. 
– Ubiłaś mnie, pani, jużem nieżyw. – Zakrztusiłem się, dostałem spazmów, zakaszlałem. – Oby zawsze mówiono, że ten skromny błazen niósł radość każdemu, kogo spotkał. 
– Nikt tak nie powie. 
– Cii, dziecko. Słabnę. Brak mi tchu. – Z przerażeniem popatrzyłem na wyobrażoną krew na swoich rękach. Zsunąłem się z krzesła na podłogę. – Ale chcę, byś wiedziała, że mimo twej wrednej natury i potwornie wielkich stóp, zawsze... 
A potem umarłem. I to genialnie jak cholera, powiedzmy sobie szczerze, ze słabym drżeniem na koniec, gdy dotknęła mnie lodowata dłoń śmierci. 
– Co? Co zawsze? 
Nic nie powiedziałem, bo byłem martwy i trochę wyczerpany całym tym krwawieniem i jęczeniem. Prawdę mówiąc, oprócz tego żartu naprawdę czułem się tak, jakbym dostał cios w serce. 
– Zupełnie mi nie pomagasz – powiedziała Kordelia. 

Kruk wylądował na murze, gdy wracałem do głównego budynku w poszukiwaniu Śliniaka. Wieść o zbliżających się zrękowinach Kordelii dręczyła mnie do głębi. 
– Duch! – odezwał się kruk. 
– Tego cię nie uczyłem. 
– Pierdolenie – odparł kruk. 
– Teraz lepiej! 
– Duch! 
– Odczep się, ptaszysko – burknąłem. 
Wtedy podmuch zimnego wiatru uderzył mnie w tyłek i u szczytu schodów w wieżyczce przede mną dostrzegłem jakieś migotanie wśród cieni, jakby jedwabiu w promieniach słońca – miało kobiece kształty. 
I widmo powiedziało: 

Trzem córkom los szykuje potężną obrazę, 
Przebóg, miast króla wkrótce będzie błazen. 

– Rymy? – spytałem. – Pojawiasz się tu cała przejrzysta w środku dnia i wypluwasz z siebie tajemnicze rymy? To kicz i tandeta, tak straszyć w południe. Pierdnięcie księdza zwiastuje gorsze fatum, ty bełkocząca zjawo. 
– Duch! – wykrzyknął kruk i wtedy duch zniknął. 
Zawsze jest cholerny kruk. 

źródło: http://katedra.nast.pl

Herman Hesse Gra Szklanych Paciorków

Herman Hesse  

Fragment rozdziału pt. "Rozmowa", najlepszy chyba z całej powieści i dobry do konfrontacji z powszechnym pojęciem o Hessem. Oj, piszę ze słuchu (audiobook). 

Spójrz - powiedział - na ten krajobraz chmur i te pasma nieba. Na pierwszy rzut oka gotów człowiek przypuszczać, iż głębia znajduje się tam, gdzie najciemniej. Zaraz spostrzega jednak, że wszystko, co ciemne i miękkie, to tylko chmury, wszechświat, natomiast z całą swą głębią dopiero na krańcach i fiordach owych gór, z obłoków złożonych się rozpoczyna, ginąc w bezmiarze, w którym uroczyście migocą gwiazdy. Dla nas, ludzi, symbole jasności i ładu. Nie tam więc głębia świata i jego tajemnic, gdzie chmury i czerń. Głębia bowiem tak, gdzie jasność i pogoda. Jeśli mi wolno, proszę cię, popatrz przed położeniem się do snu przez chwilę jeszcze na owe zatki i cieśniny morskie, pośród licznych gwiazd, a nie odtrącaj myśli ani marzeń, które ci przy tym nasunąć się mogą. 
Serce Plinia zadrgało, choć nie wiedział, bólem czy też szczęściem? Przypomniał sobie, że podobnymi słowami przed niepamiętym już niemal czasem, w pięknym, pogodnym a wczesnym okresie jego uczniowskiego życia w Waltcel zachęcano go do pierwszych ćwiczeń medytacyjnych. 
I pozwól mi powiedzieć jeszcze słówko - podjął cichym głosem Mistrz Szklanych Paciorków. - Tak bardzo chciałbym opowiedzieć ci jeszcze choć trochę o pogodzie, o tej pogodzie gwiazd i ducha, a także o naszym Kastalskim rodzaju pogody. Niechęć czujesz do radości, zapewne dlatego, że iść musiałeś drogą smutku, a teraz wszelka jasność i dobry humor, zwłaszcza nasze, kastalskie, wydają ci się dziecinne i płytkie, a także tchórzliwe. Wydają ci się ucieczką przed okropnościami i przepaściami rzeczywistości w jasny, uporządkowany należycie świat samych już tylko form i formół, samych już tylko abstrakcji i gładzizn. Lecz drogi mój, a smutny, choćby ucieczki takie doprawdy się zdarzały, choćby nie brak było kastalczyków tchórzliwych, bojaźliwych, samymi jedynie formułkami igrających, choćby nawet oni i byli wśród nas większością, prawdziwej radości, pogodzie niebios i ducha, uszczerbku to w jej świetności i wartości nie czyni. Tym spośród nas, którzy łatwo znajdują zadowolenie, a pogodni są tylko z pozoru, przeciwstawiają się inni ludzie, całe ludzkie pokolenia, których pogoda nie jest powierzchowną igraszką, ale powagą i głębią. Jednego z nich znałem, był to dawny nasz mistrz muzyki, którego sam niegdyś widywałeś w Waltcel czasami. Człowiek ten w ciągu ostatnich lat swego życia posiadał cnotę pogody w tak znacznym stopniu, że promieniowała zeń jak światło ze słońca, że w postaci życzliwości, radości życia, dobrego humoru, ufności i zaufania przechodziła ona na wszystkich dookoła, we wszystkich też dalej promieniejąc, ze wszystkich tych, którzy prawdziwie blask jej wchłonęli i pozwolili się nim przeniknąć. Ja również oświecony zostałem jego blaskiem, mnie również udzielił on nieco swej jasności i promienistości serca, a także naszemu Feromontemu i niejednemu jeszcze. Osiągnięcie takiej pogody jest dla mnie, a wraz ze mną dla wielu, celem nawyższym i najszlachetniejszym. Znajdziesz ową pogodę także u niektórych ojców z kierownictwa zakonu, a pogoda ta nie jest ani igraszką, ani upodobaniem samym w sobie, jest najwyższą świadomością i miłością, jest afirmacją wszelkiej rzeczywistości, czuwaniem na skraju wszelkich głębin i przepaści. Jest cnotą rycerzy i świętych, cnotą niezniszczalną, która wraz z wiekiem i przybliżaniem się śmierci, stale wzrasta. Jest ona tajemnicą piękna, właściwą substancją wszelkiej sztuki. Poeta, który cuda i potworności życia taneczną miarą swych wierszy opiewa, muzyk, co pozwala rozbrzmiewać im w postaci czystej wspóczesności, jest szafarzem światła, pomnarza światłość i jasność na ziemi, nawet jeśli najpierw wiedzie nas przez łzy i ból. Może ów poeta, którego wiersze tak nas zachwycają, jest smutnym samotnikiem, może i ów muzyk był posępnym marzycielem, lecz także i wówczas dzieło jego uczestniczy w radości gwiazd i bogów.
http://www.forumksiazki.pl/

Umberto Eco Historia Piękna


Historia piękna  

„Piękny” – a wraz z nim „wdzięczny” i „ładny”, „wzniosły”, „cudowny” i „pyszny”, i tym podobne wyrażenia – to przymiotnik, którego często używamy, wskazując, że coś nam się podoba. Wydaje się, że w tym znaczeniu piękne równa się temu, co dobre, i w istocie w wielu epokach zakładano ścisły związek pomiędzy pięknem i dobrem. Jeżeli jednak wydajemy sąd, opierając się na naszym doświadczeniu codziennym, mamy skłonność definiować jako dobre nie to tylko, co nam się podoba, lecz to także, co pragnęlibyśmy posiadać. Niezliczone są rzeczy na ziemi, o których sadzimy, że są dobre: miłość wzajemna, uczciwie osiągnięte bogactwo i wyrafinowana potrawa; we wszystkich tych przypadkach pragniemy dobro takie posiąść. Dobre jest to, co budzi w nas pragnienie. Kiedy uważamy za dobry jakiś szlachetny postępek, my także chcielibyśmy go dokonać lub obiecujemy sobie zrobić coś równie wartościowego, pobudzeni pięknym przykładem tego, co oceniamy jako dobre. Nazywamy również dobrem to, co jest zgodne z zasadą idealną, lecz czego ceną jest cierpienie, na przykład chwalebna śmierć bohatera, oddanie osoby, która troszczy się o trędowatego, poświęcenie życia przez rodzica, ażeby ocalić dziecko... W tych wypadkach uznajemy rzecz za dobra, ale przez lęk lub egoizm nie chcemy być wmieszani w podobne doświadczenie. 

Uznajemy ową rzecz za jakieś dobro, a jednak dobro czyjeś, na które – choć ze wzruszeniem – patrzymy z pewnym dystansem, i nie trawieni pragnieniem. Częstokroć, mając na myśli jakieś szlachetne uczynki, które raczej wolimy podziwiać, niżeli wypełniać, mówimy o „pięknym czynie”. Jeżeli się zastanowimy nad postawą dystansu, która pozwala nam nazywać pięknym dobro nie budzące w nas pragnienia, zrozumiemy, że mówimy o pięknie, gdy radujemy się czymś już tylko z tego powodu, że jest, niezależnie od jego posiadania. Nawet ładnie owinięty tort weselny, podziwiany na witrynie cukiernika, może jawić nam się jako piękny, choćbyśmy ze względów zdrowotnych albo z braku apetytu nie pragnęli go jako dobra do zdobycia. Piękne jest to, co cieszyłoby nas, gdyby było nasze, ale pozostaje piękne, nawet gdy należy do innego. Oczywiście nie badamy tu postawy kogoś, kto w obliczu rzeczy pięknej, takiej jak obraz wielkiego malarza, pragnie ją zdobyć, by być jej dumnym posiadaczem, aby móc na nią patrzeć codziennie albo dlatego, że ma ona wielką wartość ekonomiczną. Owe formy namiętności i zazdrości, woli posiadania, zawiści lub najzwyklejszej chciwości nie mają nic wspólnego z poczuciem piękna. 

Człowiek spragniony, który znajduje źródło i pochyla się, by z niego pić, nie kontempluje w nim piękności. Może uczynić to później, gdy zaspokoi pragnienie. Dlatego poczucie piękna odmienne jest od pragnienia. Można uważać istoty ludzkie za piękne, nie pożądając ich albo wiedząc, że nie mogą nigdy stać się nasze. Jeżeli natomiast pragnie się osoby (która może być nawet brzydka) i nie można mieć z nią upragnionej więzi, doświadcza się cierpienia. W tej kolekcji wyobrażeń piękna nagromadzonych przez wieki będziemy się starali ustalić te przede wszystkim wypadki, kiedy określona kultura albo epoka historyczna uznały, że pewne rzeczy wydają się przyjemne, by je podziwiać, niezależnie od pragnienia, jakie budzą. W tym sensie nie będziemy wychodzili od jakiejś z góry powziętej idei piękna i przejdziemy do zbioru rzeczy, o których ludzie na przestrzeni kilku tysiącleci wydali sąd, że są piękne. Innym kryterium wiodącym jest to, że ścisły związek, jaki epoka współczesna założyła między pięknem i sztuką, bynajmniej nie jest tak oczywisty, jak skłonni bylibyśmy sądzić. Pewne nowoczesne teorie estetyczne uznały tylko piękno sztuki, nie doceniając piękna natury, w innych okresach historycznych zaś, zupełnie odwrotnie, przyjmowano, że piękno mogą przejawiać także zjawiska natury (takie jak piękne światło księżyca, piękny owoc czy piękny kolor), podczas gdy sztuka ma jedynie czynić dobrze owe rzeczy, które czyni; w taki sposób, aby służyły celowi, do którego zostały przeznaczone – do tego stopnia, że za sztukę uważano zarówno pracę malarza i rzeźbiarza, jak i budowniczego .łodzi, balwierza i cieślę. 
Znacznie później, aby odróżnić malarstwo, rzeźbę i architekturę od tego, co zwiemy dziś rzemiosłem, wypracowano pojęcie sztuk Pięknych. Przekonamy się jednak, że związek między pięknem a sztuką często ustanawiany bywa ambiwalentnie, ponieważ nawet uprzywilejowując piękno natury, twierdzono, że sztuka może przedstawiać naturę – choćby niebezpieczną lub odrażającą – w sposób piękny. W każdym razie jest to historia piękna, nie historia sztuki (ani literatury czy muzyki), a zatem rozmaite powstające na przestrzeni wieków koncepcje dotyczące sztuki cytowane tu będą tylko wtedy, kiedy ustanawiając pewien związek pomiędzy sztuką i pięknem. Nasuwa się pytanie: czemu. więc historia´ piękna dokumentuje prawie wyłącznie dzieła sztuki? Otóż. właśnie artyści, poeci, powieściopisarze dopowiadając nam od stuleci o tym, co uważają za piękne, i dają tego przykłady. Chłopi, murarze, piekarze i krawcy wykonywali różne rzeczy, które być może również uważali za piękne, lecz zostało po nich niewiele świadectw (takich jak naczynie, stajnia czy szata); przede wszystkim jednak nigdy nic nie napisali, aby powiedzieć, czy i dlaczego uważali rzeczy te za piękne, albo ażeby wyjaśnić, czym było dla nich piękno naturalne. Jedynie na podstawie przedstawionych przez artystów dawnych epok szat, jakie wówczas noszono, narzędzi i chat możemy sobie wytworzyć jakieś pojęcie o ideale piękności współczesnych im rzemieślników, nie mając jednak nigdy absolutnej pewności. Niekiedy bowiem artyści, przedstawiając osoby swego czasu, inspirowali się pojęciami, jakie mieli o modzie z czasów Biblii czy poematów homeryckich, niekiedy natomiast, przeciwnie, przedstawiając postaci biblijne czy bohaterów Homera, kierowali się modą swego czasu. Nigdy nie możemy być pewni dokumentów, na których się opieramy, możemy jednak pokusić się o ostrożne i rozważne wnioski. 

Często w obliczu dokumentu sztuki albo dawnego rzemiosła pomocne nam będą literackie i filozoficzne teksty epoki. Nie moglibyśmy powiedzieć na przykład, czy rzeźbiarz potworów na kolumnach czy kapitelach kościołów romańskich uważał je za piękne; tekst świętego Bernarda jednak (który nie uważał tych przedstawień ani za dobre, ani za pożyteczne) zaświadcza, jak wierni się radowali, kontemplując je (do tego stopnia, że nawet sam święty Bernard okazuje – tak je potępiając – że ulega ich urokowi). Dziękując niebu za świadectwo z nieoczekiwanej strony, możemy powiedzieć, że dla mistyka z XII wieku przedstawienia potworów były piękne (nawet jeśli moralnie godne potępienia). Z tych względów w książce tej zajmuję się jedynie ideą piękna w kulturze zachodniej. Na temat ludów zwanych prymitywnymi mamy takie dokumenty artystyczne jak maski, graffiti, rzeźby, nie dysponujemy jednak tekstami teoretycznymi, które powiedziałyby nam, czy były one przeznaczone do kontemplacji, celebracji rytualnej czy po prostu codziennego użytku. Jeśli chodzi o inne kultury, obfitujące w teksty poetyckie i filozoficzne (na przykład kultura indyjska czy chińska), zazwyczaj trudno ustalić, do jakiego stopnia pewne ich koncepcje mogą być utożsamiane z naszymi, nawet gdyby tradycja skłaniała nas do tłumaczenia ich za pomocą zachodnich określeń jako „piękne” lub „odpowiednie”. 

W każdym razie byłoby to przedsięwzięcie wykraczające poza granice tej książki. Powiedzieliśmy, że przywoływać będziemy przeważnie dokumenty pochodzące ze świata sztuki. Lecz – zwłaszcza im bliżej nowoczesności – dysponować możemy także dokumentami, które nie powstały w celach artystycznych, miały tylko przynieść czystą rozrywkę, zapewnić komercyjną promocję lub zaspokoić erotyczne popędy, jak obrazy, które przybywają do nas z kina konsumpcji, telewizji albo reklamy. W zasadzie wielkie dzieła sztuki i dokumenty o niewielkiej wartości estetycznej będą dla nas tak samo ważne, jeśli tylko pomogą nam zrozumieć, jaki był ideał piękna pewnej chwili. Po tym stwierdzeniu naszą książkę może spotkać zarzut relatywizmu, tak jakby miało to oznaczać, że to, co uważa się za piękne, zależy od epoki i kultury. I to właśnie mam zamiar tu powiedzieć. Sławny fragment Ksenofanesa z Kolofonu, jednego z filozofów presokratycznych, głosi: „Ale jeśli woły i konie, i lwy miałyby ręce lub mogły rysować rękoma i tworzyć dzieła takie jak ludzie, koń przedstawiłby bogów podobnych koniom i podobnych wołom wół, i uczyniłyby ich ciała takie jak te, które ma każdy z nich” (Klemens z Aleksandrii, Stromateis V, 110). Możliwe, że za równymi koncepcjami piękna kryć się będą pewne reguły jednakowe dla wszystkich ludów i wszystkich wieków. W tym tomie nie będziemy jednakże próbować odnajdywać ich za wszelką cenę. Wydobędziemy na światło dzienne raczej odrębności. To czytelnikowi przyjdzie szukać jedności ponad tymi wszystkimi różnicami. 
Wychodzimy tu od zasady, że piękno nie było nigdy niczym niezmiennym i absolutnym, ale przybierało różne oblicza, stosownie do okresu historycznego i danego kraju: i to nie tylko, jeśli chodzi o Piękno fizyczne (mężczyzny, kobiety, pejzażu), ale także, jeśli chodzi o Piękno Boga, Świętych czy idei... W tym znaczeniu okażemy wiele względów czytelnikowi. Wykażemy, że podczas gdy w tym samym okresie historycznym dzieła malarzy i rzeźbiarzy przedstawiały określony model piękna (ludzi, przyrody czy idei), literatura kultywowała model zupełnie inny. Możliwe, że niektórzy lirycy greccy mówili o pewnym rodzaju kobiecego wdzięku, który, jak się przekonamy, odzwierciedla dopiero malarstwo i rzeźba innej epoki. Z drugiej strony wystarczy sobie wyobrazić, w jakie osłupienie popadłby człowiek z przyszłego tysiąclecia, który odkryłby nagle obraz Picassa i opis pięknej kobiety z powieści o miłości tej samej epoki. Nie zrozumiałby, jaki związek zachodzi pomiędzy tymi dwiema koncepcjami piękna. 

Dlatego będziemy musieli pokonać czasem pewnego wysiłku, by zrozumieć, jak różne modele piękna współistniały w tej samej epoce, a jak inne odżywały na przestrzeni wielu różnych epok. Zamysł i inspiracje tej książki zapowiada już jej początek, dający ciekawemu czytelnikowi od razu zakosztować smaku dzieła; gdy tylko otworzy on książkę, znajdzie jedenaście tablic porównawczych, pomagających wyobrazić sobie bezpośrednio, jak różne idee piękna powracają i się rozwijają (choć zmienione) w różnych epokach, w dziełach filozofów, pisarzy i artystów nawet bardzo od siebie odległych. Odpowiednio dla każdej epoki lub głównego modelu estetycznego obok tekstu pojawiać się będą obrazy i cytaty związane z omawianym problemem, w niektórych wypadkach wraz z odsyłaczem w tekście głównym
h

Umberto Eco - Diariusz najmniejszy

Umberto Eco - Diariusz najmniejszy 

NONITA 
[Niniejszy manuskrypt wręczył nam naczelnik więzienia w małej piemonckiej miejscowości. Niepewne informacje, jakich udzielił nam co do osoby tajemniczego więźnia, mrok otaczający losy autora, jakaś powszechna, niezrozumiała powściągliwość ludzi znających osobnika, który zapisał te stroniczki, zmusza nas, byśmy zadowolili się tym, co wiemy, podobnie jak zadowalamy się skrawkami manuskryptu - nadgryzionego zresztą przez myszy - mniemając, iż czytelnik wyrobi sobie taki czy inny pogląd na zadziwiające przeżycia owego Umberta. Umberto (może tajemniczym więźniem jest sam Vladimir Nabokov, paradoksalnie uciekający przez Langhe, a manuskrypt - demonstracją drugiego oblicza bogatego w proteiny demoralizatora?) i wyłuska skryty w nich naukę: lekcję wyższego rzędu moralności skrytą pod szatami libertynizmu.] 
Nonita. Kwiat mych zielonych lat, trwoga mych nocy. Już nigdy cię nie ujrzę. Nonita. Nonita. Nonita. Trzy sylaby, pełna słodyczy negacja: No-ni-ta. Obyś pozostała w mej pamięci, póki mrok nie okryje twego wizerunku, póki grób nie stanie się twym domem. 
Nazywam się Umberto Umberto. Kiedy to wszystko się zdarzyło, bez trwogi poddawałem się porywom zwycięskiej młodości. Osoby znające mnie niegdyś, nie zaś patrzące na mnie, czytelniku, dzisiaj, wynędzniałego po pobycie w celi, z zapowiedzią profetycznej brody na chropowatych policzkach, a więc osoby znające mnie niegdyś uważały, że jestem utalentowanym efebem, okrytym cieniem melancholii zawdzięczanej, jak sądzę, południowym chromosomom kalabryjskiego przodka. Dziewczęta płonęły do mnie żądzą swych rozkwitających łon, przeżywając przeze mnie telluryczne lęki nocne. Niewiele zachowałem wspomnień o dziewczątkach z tamtych lat, albowiem mym sercem targała inna namiętność i moje spojrzenia ledwie muskały ich lica powleczone, gdy spoglądałem pod światło, złotem jedwabistego i przezroczystego puszku. 
Kochałem się, mój czytelniku i przyjacielu, kochałem się z całym szaleństwem mych pracowitych młodych lat w tych, które ty przez roztargnienie i gnuśność nazwałbyś „próchnem”. Każdym skurczem gołowąsych włókien swego ciała pragnąłem tych istot napiętnowanych już nieubłaganym przemijaniem, pochylonych pod zgubnym ciężarem osiemdziesięciu lat, noszących już w sobie przerażające widmo zgrzybiałości, która tak silnie oddziałuje wszak na zmysły. Aby zdefiniować te niewiasty, nie znane większości mężczyzn, skazane na obojętność owych usagers jędrnych dwudziestopięciolatek przybyłych z Friuli, przyjmę - czując, jak gwałtownie podchodzą mi do gardła wymiociny wiedzy unicestwiającej wszelki gest niewinności - określenie, które, mam nadzieję, okaże się ścisłe: Parkunie. 
Cóż powiesz ty, który osądzasz mnie (toi, hypocrite lecteur, mon semblable, mon frere!), o tej zwierzynie, która w bagnie naszego piwnicznego świata wystawia się na strzał łowcy, rozpłomienionego miłośnika Parkuń? Ty, który popołudniami uganiasz się banalnie za ledwie zarysowanymi krągłościami dojrzewających dziewcząt, cóż możesz wiedzieć o tych bezszelestnych, nieśmiałych, rozbrzmiewających szyderczym chichotem polowaniach, jakie wielbiciel Parkuń urządza sobie na ławeczkach starych ogrodów, w pachnących cieniach bazylik, na żwirowych alejkach podmiejskich cmentarzy, za rogiem przytułku dla starców w dzień świąteczny, pod bramą domu noclegowego, w zawodzącej procesji ku czci tego czy innego świętego patrona, podczas loterii na cele dobroczynne - czyhając z sercem przepełnionym nieubłaganie, niestety, cnotliwą miłością, wpatrując się zachłannie w te twarze poryte wulkanicznymi bruzdami, w zamglone kataraktą oczodoły, w drżączkę wyschniętych warg, zapadających się w powabną kotlinę bezzębnych ust, ozdobionych czasem lśniącym strumyczkiem śliny, w te sękate dłonie, jakże nerwowo, z jakimż lubieżnym i prowokującym drżeniem przebiegające paciorki długiego różańca! 
Czy uda mi się, mój czytelniku i przyjacielu, podzielić się z tobą tą, odartą z nadziei na spełnienie, zmysłowością ulotnych spojrzeń, spazmatycznym dreszczem subtelnego głaśnięcia, szturchnięcia łokciem w tramwajowym tłoku („Przepraszam, może pani usiądzie?” O, sataniczny przyjacielu, czyż ważyłbyś się spojrzeć w te wilgotne, przepełnione wdzięcznością oczy, wsłuchać się w słowa: „Dziękuję, kawalerze!”, ty, który marzysz o zainscenizowaniu bez zwłoki swojej bachicznej komedii miłosnego spełnienia), muśnięcia czcigodnego kolana łydką przy przepychaniu się między rzędami foteli w popołudniowej pustce dzielnicowego kina, ściskania z tłumioną tkliwością - jakże to jednak rzadka chwila prawdziwego kontaktu! - kościstego ramienia staruszki, której pomagałem przejść przez ulicę, robiąc przy tym skruszoną minę młodego badacza nieznanych lądów! 
Koleje życia w latach szyderczych narzucały mi innego rodzaju znajomości. Jak już rzekłem, byłem dosyć pociągający, miałem granatowe od zarostu policzki i delikatną twarz dziewczynki gnębionej chorobliwym poczuciem męskości. Miłości cielęcych lat nie były mi obce, ale stanowiły dla mnie coś w rodzaju daniny składanej pierwszej młodości. Pamiętam, że pewnego majowego wieczoru tuż przed zmierzchem, gdy w ogrodzie pewnego szlacheckiego dworku - było to nad wodą, przy purpurowym jeziorze zachodzącego słońca - spoczywałem w cieniu krzewów z nieopierzoną, piegowatą siedemnastolatka, którą miotała doprawdy kłopotliwa dla mnie burza zmysłów. I właśnie w tym momencie, kiedy z odrazą oddawałem jej we władanie tak przez nią upragniony kaduceusz mej dojrzałej taumaturgii, ujrzałem, o czytelniku, a raczej odgadłem w oknie na pierwszym piętrze zgiętą we dwoje sylwetkę zgrzybiałej niani, która zsuwała ze zdeformowanej łydki czarną bawełnianą pończoszkę. Porażający widok nabrzmiałej kończyny z rozdętymi żyłami, pieszczonej niezdarnym ruchem starczych rąk zmagających się z oporną odzieżą, jawił mi się (o moje oczy pożądliwe!) jako odrażający i zarazem godny pożądania symbol falliczny pieszczony dziewiczym gestem: i w tym momencie, ogarnięty ekstazą, spotęgowaną jeszcze przez odległość, rozlałem rzężąc świadectwo biologicznego przyzwolenia, co dziewczę (nierozważna żabciu, jakże cię nienawidziłem!) przyjęło pośród jęków jako hołd złożony jej powabom, tak przecież dla mnie cierpkim. 
Czy zrozumiałaś więc, ty, bezmyślne narzędzie mojej przemieszczonej namiętności, że spożywasz jadło nie ze swojego stołu, czy też tępa próżność niedojrzałego wieku kazała ci widzieć we mnie ognistego, nie zapomnianego wspólnika w grzechu? Wyjechałaś parę dni potem z całą rodziną i po tygodniu dostałem widokówkę z podpisem „twoja stara przyjaciółka”. Przeczułaś prawdę i ujawniłaś mi swoją przenikliwość, używając w sposób jak najbardziej odpowiedni tego przymiotnika, czy też chodziło o fanfaronadę i żargon licealistki wojującej z filologią epistolarnych uprzejmości?

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares Kroniki Bustosa Domecqa

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares 
Kroniki Bustosa Domecqa 
TO, CZEGO NIE MA, NIE PRZYNOSI SZKODY 

Można by powiedzieć, że każde stulecie powołuje swojego pisarza, swój najwyższy organ, swego autentycznego rzecznika; stulecie pośpiesznych lat, które biegnie obecnie, wybrało na jego siedzibę Buenos Aires, gdzie urodził się pewnego 24 sierpnia 1942 roku. Jego imię: Tulio Herrera; dzieła: Apologia (1959), zbiór poezji Wstawać wcześniej (1961), który zdobył nagrodę miejską, i dokończona w 1965 roku powieść Niech się stanie stało. 

Apologia posiada swój rodowód w pewnym ciekawym epizodzie związanym z aferą, którą zazdrość uknuła wokół nieskazitelności pewnego jego krewnego, sześciokrotnie oskarżonego o plagiat. Swoi i obcy musieli uznać w głębi ducha sympatyczne poparcie rozwinięte przez to młode pióro na rzecz swego wuja. Wystarczyły dwa lata, aby krytyka wykryła bardzo szczególną cechę: pominięcie w całej tej obronie imienia bronionego, jak również brak jakiejkolwiek wzmianki o atakowanych tytułach i o chronologii dzieł, które posłużyły im za wzór. Niejeden literacki tropiciel doszedł do wniosku, że te pominięcia posłuszne są wzniosłej delikatności; ze względu na zacofanie epoki nawet najsprytniejszy nie wpadł na to, że chodziło tu o pierwsze machnięcie ogonem nowej estetyki. Pozwoliła się ona zastosować in extenso w wierszach tomu Wstawać wcześniej. Przeciętny czytelnik, który, skuszony pozorną prostotą tytułu, zdobył się na zakup egzemplarza, nie zrozumiał w najmniejszym stopniu intencji treści. Przeczytał wiersz początkowy: 

Potwór mieszka folklorystyczny pozbawiony 

nie podejrzewając, że nasz Tulio spalił, jak Hernán Cortés, etapy pośrednie. Był to złoty łańcuch; należało jedynie odtworzyć kilka ogniw. 
W pewnych kręgach... koncentrycznych wiersz został określony jako niezrozumiały; aby go wyjaśnić nie ma nic bardziej oczywistego niż anegdota, od początku do końca zmyślona, która ukazuje nam poetę na Avenida Alvear — w obcisłym beżowym ubraniu, z jasnymi wąsami i w getrach — pozdrawiającego baronową de Servus. Jak głosi fama, powiedział: 

— Droga pani, od tak dawna nie słyszę, jak pani szczeka ! 

Intencja była oczywista. Poeta miał na myśli pekińczyka, który zdobił damę. Zdanie to, w intencji uprzejme, objawia nam natychmiast doktrynę Herrery; nic nie mówi się o drodze pośredniej; przechodzimy, o cudzie zwięzłości! od baronowej do szczekania. 

Ta sama metodologia zastosowana jest w wyżej cytowanym wierszu. Zeszyt z notatkami, który znajduje się w naszym posiadaniu i który oddamy do druku, jak tylko pełen wigoru poeta zamknie oczy porażony w kwiecie wieku i zdrowia, informuje nas, że wiersz potwór mieszka folklorystyczny pozbawiony był początkowo jeszcze dłuższy. Odpowiednie amputacje i skróty były konieczne, aby doprowadzić do syntezy, jaka dziś nas zadziwia. W pierwszej wersji był sonetem i brzmiał, jak następuje: 

Potwór kreteński, minotaur mieszka 
we własnym domu, w labiryncie: 
natomiast ja, folklorystyczny i gniady 
pozbawiony jestem dachu o każdej godzinie. 

Co się tyczy tytułu, Ranodaje wnosi nowoczesną elipsę do wiekowego i odmłodzonego przysłowia Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, odnotowanego już przez Correasa w swej larwalnej formie. 

Przejdźmy teraz do powieści. Herrera, który sprzedał nam jej brulion składający się z czterech rękopiśmiennych tomów, zabronił nam chwilowo ich publikacji, dlatego też oczekujemy godziny jego śmierci, aby oddać je staremu drukarzowi Rañó. Sprawa zanosi się na dłużej, ponieważ atletyczna budowa autora, który jest jednym z tych, co gdy robią głęboki wdech, pozostawiają nas bez tlenu, nie pozwala żywić nadziei na szybki koniec, jaki zadowoliłby zdrową ciekawość rynku. Po skonsultowaniu się z naszym radcą prawnym, spieszymy chwilowo z podaniem streszczenia powieści Niech się stanie stało i jej morfologicznej ewolucji. 

Tytuł Niech się stanie stało zaczerpnął oczywiście z Biblii, z wersetu Niech się stanie światło i światło się stało, usuwając, jak to było nieuniknione, środkowe wyrazy. Treścią jest rywalizacja dwóch kobiet, nazywających się jednakowo i zakochanych w pewnym osobniku, o którym mówi się tylko raz w książce i to nazywając go błędnym imieniem, ponieważ autor powiedział nam w pewnym bardzo mu właściwym porywie, przynoszącym zaszczyt jemu i nam, że nazywa się Ruperto, tymczasem napisał Alberto. To prawda, że w rozdziale dziewiątym mówi się o Rupercie, ale to kto inny, wzniosły przykład homonimii. Kobiety zostają uwikłane w poważną rywalizację, której rozwiązanie przynosi masowa dawka cyjanku w mrożącej krew scenie, nad którą to Herrera pracował z mrówczą cierpliwością i którą, oczywiście, pominął. Inne niezapomniane pociągnięcie pędzlem przynosi nam inny moment, w którym trucicielka odkrywa, poniewczasie!, że na próżno zgładziła tę drugą, ponieważ Roberto nie był zakochany w ofierze, lecz w tej, co pozostała przy życiu. Scenę tę, która wieńczy dzieło, Herrera zaplanował z obfitym luksusem szczegółów, ale nie napisał jej, aby nie musieć jej skreślać. Natomiast nie ulega kwestii, że to nieprzewidziane rozwiązanie, które naszkicowaliśmy nader schematycznie, gdyż kontrakt dosłownie nas knebluje, jest być może najbardziej udanym osiągnięciem powieściopisarstwa obecnej doby. Bohaterowie, do których czytelnik ma dostęp, są zwykłymi statystami, wziętymi może z innych książek, i nie mają większego znaczenia dla wątku. Tracą czas na rozmowach bez znaczenia i nie orientują się, co się dzieje. Nikt niczego nie podejrzewa, a najmniej czytelnicy, mimo iż dzieło zostało przełożone na niejeden język obcy i otrzymało honorową opaskę. 

Na zakończenie obiecujemy, jako wykonawcy testamentu, publikację rękopisu in toto, ze wszystkimi jego lukami i skreśleniami. Praca zostanie wykonana na zasadach subskrypcji i przedpłat, które zainaugurujemy w chwili śmierci autora. 

Pozostaje również otwarta subskrypcja na popiersie na grobie zbiorowym w Chacarita, dzieło rzeźbiarza Zanoniego, które będzie się składać, stosując do rzeźby moduły opłakiwanego pisarza, z ucha, podbródka i pary butów.

H.Hesse wilk stepowy- wstęp

Przedmowa 
Książka ta zawiera notatki pozostałe po człowieku, którego nazywaliśmy “wilkiem stepowym”, czyli określeniem, jakiego on sam wielokrotnie używał w stosunku do siebie. Jest kwestią dyskusyjną, czy jego rękopis wymaga przedmowy; odczuwam jednak potrzebę dorzucenia do tych zapisków kilku kartek, na których spróbuję naszkicować moje o nim wspomnienia. Wiem o tym człowieku niewiele, a zwłaszcza nie znam ani jego przeszłości, ani pochodzenia. Osobowość jego wywarła na mnie jednak silne i - muszę przyznać - mimo wszystko sympatyczne wrażenie. 
Wilk stepowy, mężczyzna około pięćdziesięcioletni, zjawił się pewnego dnia - przed kilkoma laty - w domu mojej ciotki, szukając umeblowanego pokoju. Wynajął mansardę i przyległą izdebkę sypialną, wrócił po kilku dniach z dwiema walizkami i dużą skrzynią książek i mieszkał u nas dziewięć czy dziesięć miesięcy. Prowadził życie bardzo ciche i samotne i gdyby nie sąsiedztwo naszych pokoi sypialnych, sprzyjające przypadkowym spotkaniom na schodach i w korytarzu, prawdopodobnie nie poznalibyśmy się nigdy, gdyż był to człowiek nietowarzyski w stopniu niespotykanym, prawdziwy wilk stepowy - jak siebie niekiedy nazywał - istota obca, dzika, a także bardzo płochliwa, istota z innego świata niż mój. Jak dalece pogrążył się w osamotnieniu z racji swych predyspozycji i losu i w jakim stopniu osamotnienie to świadomie uważał za swój los, o tym - rzecz jasna - dowiedziałem się dopiero z pozostawionych przez niego zapisków; jednak w pewnej mierze poznałem go już wcześniej z jego niepozornych gestów i rozmów; doszedłem do wniosku, że obraz, jaki wyrobiłem sobie o nim na podstawie zapisków, jest w zasadzie zgodny z - oczywiście bledszym i mniej kompletnym - obrazem ukształtowanym na podstawie naszej osobistej znajomości. 
Przypadek sprawił, że byłem przy tym, kiedy wilk stepowy zjawił się w naszym domu po raz pierwszy i wynajął u mojej ciotki pokój. Przyszedł w porze obiadowej, talerze stały jeszcze na stole, a ja miałem zaledwie pół godziny przed powrotem do biura. Jeszcze dziś pamiętam dziwne i sprzeczne wrażenie, jakie wywarł na mnie przy pierwszym spotkaniu. Wszedł przez oszklone drzwi, pociągnąwszy uprzednio za dzwonek. W mrocznym przedpokoju ciotka spytała, czego sobie życzy. Wilk stepowy zrazu nie odpowiedział ani też nie wymienił swojego nazwiska, uniósł w górę kanciastą głowę o krótko ostrzyżonych włosach, węszył wrażliwym nosem dookoła i powiedział: “O, jak tu przyjemnie pachnie”. Uśmiechał się przy tym, a moja poczciwa ciotka uśmiechała się również, mnie zaś te słowa powitania wydały się raczej śmieszne i usposobiły do niego negatywnie. 
- Prawda - powiedział - przychodzę w sprawie pokoju do wynajęcia. 
Dopiero kiedy we trójkę wchodziliśmy po schodach na poddasze, mogłem dokładniej przyjrzeć się przybyszowi. Nie był wysoki, chodził jednak i trzymał głowę tak jak ludzie o słusznym wzroście, miał na sobie modny, obszerny płaszcz zimowy i w ogóle ubrany był dostatnio, lecz niedbale, był gładko ogolony, a włosy, całkiem krótko ostrzyżone, tu i ówdzie połyskiwały siwizną. Jego chód początkowo zupełnie mi się nie podobał, było w nim coś z wysiłku i wahania, co nie harmonizowało ani z jego ostrym i surowym profilem, ani z tonem i temperamentem jego mowy. Dopiero później spostrzegłem i dowiedziałem się, że był chory i że chodzenie sprawiało mu trudności. Z osobliwym uśmiechem, który wówczas był mi również niemiły, przyglądał się schodom, ścianom, oknom i starym, wysokim szafom stojącym na korytarzu; odnosiłem wrażenie, że wszystko mu się podoba, a zarazem w jakiś sposób go śmieszy. W ogóle człowiek ten sprawiał wrażenie, jak gdyby przybywał do nas z obcego świata, być może z zamorskich krajów, i uważał, że wszystko tu jest ładne, ale trochę śmieszne. Był - nie mogę tego określić inaczej - grzeczny, nawet uprzejmy, podobał mu się dom, zgodził się też natychmiast i bez zastrzeżeń na pokój, czynsz, śniadania i w ogóle na wszystko, a jednak człowieka tego otaczała, jak mi się zdawało, niedobra czy też wroga aura. Wynajął gabinet i pokój sypialny, wysłuchał uważnie i grzecznie informacji dotyczących opału, wody, obsługi i regulaminu domowego, zgodził się na wszystko, zaproponował też od razu zadatek; a mimo to był jak gdyby nieobecny, sam wydawał się sobie śmieszny w swych poczynaniach i nie brał siebie serio, tak jak gdyby wynajmowanie pokoju i rozmowa z ludźmi po niemiecku była dla niego czymś dziwnym i nowym i jak gdyby w myślach zajęty był zgoła odmiennymi sprawami. Takie mniej więcej było moje wrażenie i nie mógłbym nazwać go korzystnym, gdyby nie zostało przeobrażone i skorygowane innymi szczegółami. Przede wszystkim od razu spodobała mi się twarz tego mężczyzny; spodobała mi się mimo wyrazu obcości, była to bowiem twarz może trochę dziwna i smutna, ale czujna, myśląca, przeorana doświadczeniem i uduchowiona. A poza tym nieco mnie udobruchał rodzaj jego grzeczności i uprzejmości, który - choć zdawało się, że sprawia mu trochę wysiłku - był całkowicie pozbawiony pychy, a nawet miał w sobie coś nieomal wzruszającego, coś błagalnego, na co dopiero później znalazłem wytłumaczenie, co mnie jednak od razu trochę dla niego zjednało. Jeszcze nim skończyło się oglądanie obu pomieszczeń oraz dalsze pertraktacje, upłynął czas mojej przerwy obiadowej; musiałem wracać do biura. Pożegnałem się i zostawiłem go ciotce. Kiedy wieczorem wróciłem do domu, ciotka oświadczyła, że obcy wynajął mieszkanie i sprowadza się w najbliższych dniach, prosił tylko, żeby nie zgłaszać jego przybycia policji, ponieważ dla niego, człowieka chorowitego, formalności, wystawanie w urzędach policyjnych itd. są nie do zniesienia. Przypominam sobie dokładnie, jak mnie to zaskoczyło i jak ostrzegałem ciotkę przed zgodą na te warunki. Z dziwną obcością, cechującą tego człowieka, zdawał się aż nadto dobrze harmonizować właśnie ów lęk przed policją, który wręcz rzucał mi się w oczy jako podejrzany. Tłumaczyłem ciotce, że na spełnienie tego dość dziwnego wymagania, mogącego w pewnych okolicznościach mieć dla niej bardzo niepożądane skutki, nie wolno się pod żadnym warunkiem zgodzić, zwłaszcza wobec całkowicie obcego człowieka. Ale okazało się, że ciotka już mu przyrzekła dostosować się do tego życzenia i że w ogóle dała się uwieść i oczarować nieznajomemu; nigdy bowiem nie przyjmowała lokatorów, z którymi nie mogłaby nawiązać jakiegoś ludzkiego, przyjaznego i rodzinnego, albo raczej matczynego kontaktu, co też przez niejednego z poprzednich lokatorów było solidnie wykorzystywane. Zdarzało się, że w pierwszych tygodniach nowemu lokatorowi miałem niejedno do zarzucenia, gdy tymczasem moja ciotka za każdym razem serdecznie brała go w obronę. Ponieważ nie podobało mi się niedopełnienie obowiązku zameldowania na policji, chciałem przynajmniej usłyszeć od ciotki, co wie o obcym, o jego pochodzeniu i zamiarach. Okazało się, że wie o nim już to i owo, choć po moim wyjściu w południe bawił u niej bardzo krótko. Powiedział, że zamierza zatrzymać się w naszym mieście kilka miesięcy, korzystać z bibliotek i obejrzeć zabytki. Właściwie ciotce nie odpowiadało, że chciał wynająć mieszkanie tylko na krótki okres, ale widocznie już ją sobie zjednał, mimo dość dziwnego sposobu bycia. Krótko mówiąc, pokoje były wynajęte, a moje zastrzeżenia okazały się spóźnione. 
- Dlaczego właściwie powiedział, że tu przyjemnie pachnie? - zapytałem. 
Wtedy moja ciotka, która czasami miewa dobre przeczucia, oświadczyła: - To dla mnie oczywiste. U nas pachnie czystością i porządkiem, atmosferą pogodnego i przyzwoitego życia, i to mu się spodobało. Wygląda tak, jak gdyby od tego już odwykł i jak gdyby mu tego brakowało. 
Niech i tak będzie, pomyślałem. - Ale - ciągnąłem - jeśli nie jest przyzwyczajony do porządnego i przyzwoitego życia, to co z tego wyniknie? Co zrobisz, jeśli nie jest schludny i wszystko zabrudzi albo jeśli będzie nocami wracał pijany? 
- To się okaże - powiedziała ciotka, śmiejąc się; poprzestałem więc na tym. 
I rzeczywiście obawy moje okazały się nieuzasadnione. Lokator, choć absolutnie nie wiódł życia solidnego i rozsądnego, nie przeszkadzał nam ani nie wyrządzał szkód; dziś jeszcze chętnie go wspominamy. Ale do naszego wnętrza, do mojej duszy i do duszy mojej ciotki, człowiek ten wniósł jednak wiele zamętu i wyrządził nam krzywdę, a mówiąc szczerze, długo jeszcze nie będę mógł się z nim uporać. Śni mi się czasem po nocach i czuję się samym jego istnieniem do głębi poruszony i zaniepokojony, choć stał mi się wręcz drogi. 
W dwa dni później woźnica przyniósł rzeczy obcego, który nazywał się Harry Haller. Bardzo ładna skórzana walizka zrobiła na mnie dobre wrażenie, a duży płaski neseser zdawał się wskazywać na dawne dalekie podróże, gdyż był oblepiony spłowiałymi etykietami hoteli i firm spedycyjnych z różnych, także zamorskich krajów. 
W końcu zjawił się on sam, po czym zaczął się okres, w którym stopniowo poznawałem tego osobliwego człowieka. Zrazu niczym się do tego nie przyczyniłem. I choć interesowałem się Hallerem od momentu, kiedy tylko go zobaczyłem, to jednak w ciągu paru tygodni nie uczyniłem niczego, żeby go spotkać czy nawiązać z nim rozmowę. Natomiast, muszę to przyznać, obserwowałem go już od początku, wchodziłem niekiedy do jego pokoju pod nieobecność lokatora i w ogóle trochę go z ciekawości szpiegowałem. 
Powiedziałem już nieco o powierzchowności wilka stepowego. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka wybitnego, wyjątkowego i niezwykle uzdolnionego, twarz jego była pełna wyrazu, a niezwykle subtelna i ożywiona mimika odzwierciedlała interesujące, ogromnie wrażliwe, pełne delikatności i uczuciowości życie duchowe. Kiedy w rozmowie przekraczał nieraz granice konwenansu i z głębi swej obcości wypowiadał osobiste, własne myśli, wtedy każdy z nas musiał się mu bezwzględnie podporządkować, więcej bowiem przemyślał niż inni ludzie i w sprawach ducha był nieomal rzeczowy, pewny swych przemyśleń i wiedzy, jakimi odznaczają się tylko ludzie prawdziwie uduchowieni, całkowicie wyzbyci próżności, którzy nigdy nie pragną błyszczeć, kogokolwiek przekonywać albo za wszelką cenę postawić na swoim. Taką wypowiedź, która nie była nawet wypowiedzią, a raczej spojrzeniem, przypominam sobie z ostatniego okresu jego pobytu u nas. Otóż pewien sławny historiozof i krytyk kultury, człowiek o europejskim nazwisku, zapowiedział swój wykład w auli; udało mi się namówić wilka stepowego do pójścia na ten wykład, choć początkowo wcale nie miał na to ochoty. Poszliśmy tam razem i siedzieliśmy na sali obok siebie. Gdy prelegent wszedł na katedrę i zaczął wygłaszać prelekcję, rozczarował swoim nieco kokieteryjnym i pyszałkowatym wystąpieniem wielu słuchaczy, którzy spodziewali się dostrzec w nim proroka. Kiedy więc zaczął mówić i na wstępie zwrócił się do obecnych z paroma pochlebstwami, dziękując jednocześnie za liczną frekwencję, wilk stepowy rzucił mi krótkie spojrzenie, pełne krytycyzmu zarówno wobec słów, jak i całej osoby prelegenta; ach, niezapomniane i straszne spojrzenie, o którego znaczeniu można by napisać całą książkę! Spojrzenie to nie tylko krytykowało tego właśnie mówcę i unicestwiało sławnego człowieka swoją nieodpartą, choć łagodną ironią: było raczej smutne niż ironiczne, nawet przepastnie i beznadziejnie smutne. Treścią bowiem tego spojrzenia była cicha rozpacz, która w pewnym sensie stała się już nawykiem i formą. Swoją rozpaczliwą jasnością spojrzenie to prześwietlało nie tylko osobę nadętego mówcy, ale wyszydzało i osądzało sytuację chwili, oczekiwanie i nastrój publiczności, nieco pretensjonalny tytuł zapowiedzianej prelekcji - nie - spojrzenie wilka stepowego przenikało całą naszą współczesność, całą zapobiegliwą krzątaninę, całe karierowiczostwo i próżność, całą powierzchowną grę zarozumiałej, płytkiej duchowości i - niestety - sięgało jeszcze głębiej, nie tylko do braków i beznadziejności naszych czasów, naszej mentalności, naszej kultury, ale przenikało aż do serca człowieczeństwa, wymownie wyrażało w jednej sekundzie całe zwątpienie myśliciela, być może wtajemniczonego w godność i sens życia ludzkiego w ogóle. Spojrzenie to mówiło: “Patrz, jakimi jesteśmy małpami! Patrz, jaki jest człowiek!” - i cała sława, cała mądrość, wszystkie zdobycze ducha, wszystkie dążenia do wzniosłości, wielkości i trwałości, do tego co ludzkie, runęły i stały się małpią igraszką! 
Relacją tą wybiegłem daleko w przyszłość i - wbrew moim zamiarom i woli - powiedziałem o Hallerze w gruncie rzeczy to, co istotne, choć początkowo zamierzałem odsłaniać jego obraz stopniowo, w miarę opowiadania o naszej rozwijającej się powoli znajomości. 
Skoro już wyprzedziłem fakty, nie pozostaje mi nic innego, jak opowiadać dalej o “zagadkowej” obcości Hallera i szczegółowo zdać sprawę z tego, jak stopniowo odgadywałem i poznawałem przyczyny i znaczenie tej obcości, tego niezwykłego, straszliwego osamotnienia. Tak będzie lepiej, gdyż chciałbym własną osobę pozostawić w cieniu. Nie zamierzam przedstawiać moich poglądów ani opowiadać bajek czy też uprawiać psychologii, pragnę jedynie jako naoczny świadek dorzucić coś niecoś do obrazu tego dziwnego człowieka, który pozostawił po sobie rękopis wilka stepowego. 
Już wówczas, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, kiedy wszedł przez oszklone drzwi do mieszkania ciotki i wyciągnąwszy głowę do przodu jak ptak, chwalił przyjemny zapach domu, uderzyła mnie dziwność tego człowieka; moją pierwszą, naiwną reakcją była niechęć. Wyczułem (a moja ciotka, która w przeciwieństwie do mnie wcale nie jest typem intelektualnym, wyczuła mniej więcej to samo), że mężczyzna ten jest chory, że cierpi na jakąś chorobę psychiczną, chorobę usposobienia lub charakteru, i instynktem zdrowego broniłem się przeciwko temu. Z biegiem czasu niechęć moja zmieniła się w sympatię, przejawiającą się w wielkim współczuciu dla tego głęboko i stale cierpiącego człowieka, gdyż byłem świadkiem jego osamotnienia i wewnętrznego umierania. W tym też okresie uświadamiałem sobie coraz wyraźniej, że jego choroba nie polega na jakichś brakach natury, lecz przeciwnie, na wielkim, a niezharmonizowanym bogactwie uzdolnień i sił. Przekonałem się, że Haller jest geniuszem cierpienia, że wykształcił w sobie, w sensie niektórych wypowiedzi Nietzschego, genialną, nieograniczoną i straszliwą zdolność cierpienia. Przekonałem się równocześnie, że podstawą jego pesymizmu nie była pogarda dla świata, lecz pogarda dla samego siebie, gdyż mówiąc bezlitośnie i druzgocąco o instytucjach lub osobach, nigdy nie wyłączał siebie, zawsze najpierw przeciw sobie kierował ostrze swych strzał, siebie przede wszystkim nienawidził i negował... Tu muszę wtrącić pewną uwagę psychologiczną. Choć o życiu wilka stepowego niewiele mi wiadomo, mam jednak wszelkie powody do przypuszczenia, że przez kochających, ale surowych i bardzo pobożnych rodziców i nauczycieli wychowywany był w duchu, którego zasadą jest “łamanie woli”. To unicestwienie osobowości i łamanie woli u tego ucznia zawiodło, był bowiem zbyt silny i nieugięty, zbyt dumny i inteligentny. Zamiast unicestwić jego osobowość, zdołano go tylko nauczyć nienawiści do samego siebie. Przeciw sobie samemu, przeciw temu niewinnemu i szlachetnemu obiektowi kierował odtąd przez całe życie genialność swej wyobraźni i pełnię swych intelektualnych możliwości. Był bowiem mimo wszystko na wskroś chrześcijaninem i męczennikiem w tym, że każde ostrze, każdą krytykę, każdą złośliwość, każdą nienawiść, do jakiej był zdolny, kierował przede wszystkim przeciw sobie. W odniesieniu do bliźnich, do otoczenia, podejmował stale bohaterskie i poważne wysiłki, by ich kochać, by oddać im sprawiedliwość, nie sprawiać bólu; zasadę miłości bliźniego wpojono mu bowiem równie głęboko jak nienawiść do samego siebie i w ten sposób całe jego życie stało się przykładem, że bez miłości własnej niemożliwa jest też miłość bliźniego, że nienawiść do samego siebie jest tym samym co skrajny egoizm i płodzi w końcu tę samą okrutną samotność i rozpacz. Ale czas już przerwać rozmyślania i przejść do rzeczywistości. A więc pierwszą rzeczą, której dowiedziałem się o naszym lokatorze, po części przez własne przeszpiegi, po części dzięki uwagom ciotki, były szczegóły dotyczące jego trybu życia. Niebawem okazało się, że był on intelektualistą i molem książkowym i że nie wykonywał żadnego praktycznego zawodu. Zwykle długo leżał w łóżku, często wstawał dopiero około południa i w szlafroku przemierzał parę kroków, dzielących sypialnię od położonego naprzeciw gabinetu. Gabinet ten - duża i przyjemna mansarda o dwóch oknach - już po kilku dniach wyglądał inaczej niż wówczas, kiedy zamieszkiwali go inni lokatorzy. Zapełniał się i z czasem stawał coraz ciaśniejszy. Na ścianach zawieszono obrazy, poprzyczepiano rysunki, niekiedy wycięte z czasopism ilustracje, które się często zmieniały. Był tam krajobraz południowy i fotografie jakiegoś niemieckiego miasteczka, widocznie rodzinnych stron Hallera, między nimi wisiały barwne, jasne akwarele, które - jak dowiedzieliśmy się później - sam malował. Dalej fotografia ładnej młodej kobiety albo młodej dziewczyny. Przez jakiś czas wisiał na ścianie syjamski Budda, którego potem zastąpiła reprodukcja Nocy Michała Anioła, a następnie wizerunek Mahatmy Gandhiego. Książki wypełniały nie tylko wielką szafę biblioteczną, ale były porozkładane wszędzie, na stołach, na pięknym starym sekretarzyku, na otomanie, na krzesłach, na ziemi: książki z papierowymi zakładkami, które się ciągle zmieniały. Książek przybywało stale, gdyż nie tylko znosił całe ich stosy z bibliotek, ale otrzymywał też często przesyłki pocztowe. Człowiek zamieszkujący ten pokój mógł być uczonym. Z wrażeniem tym harmonizował snujący się wszędzie dym z cygar i porozstawiane popielniczki z niedopałkami. Duża część książek nie była jednak treści naukowej. Ogromną większość stanowiły dzieła pisarzy wszystkich epok i wszystkich narodów. Przez jakiś czas leżało na tapczanie, na którym często spędzał całe dni, sześć grubych tomów dzieła z końca osiemnastego wieku pod tytułem Podróż Zofii z Kłajpedy do Saksonii. Znać było, że często zaglądał do zbiorowych wydań Goethego, Jean Paula, Novalisa, a także Lessinga, Jacobiego i Lichtenberga. W kilku tomach Dostojewskiego tkwiło mnóstwo zapisanych kartek. Na dużym stole między tą masą książek i pism stał często bukiet kwiatów, tam też poniewierała się stale zakurzona kaseta z akwarelami, obok niej popielniczki, oraz - czego nie należy przemilczeć - różne butelki z trunkami. Butelka w słomianej plecionce była najczęściej napełniona czerwonym włoskim winem, które przynosił z pobliskiego małego sklepiku, czasem pojawiała się też flaszka burgunda albo malagi, a pękata butelka wiśniówki, opróżniona - jak zauważyłem - w bardzo krótkim czasie niemal całkowicie, znikła w kącie pokoju i tam pokryła się kurzem z nie umniejszającą się już resztką zawartości. Nie chcę się usprawiedliwiać z uprawianego przeze mnie szpiegowania i przyznaję otwarcie, że początkowo wszystkie te oznaki życia, wypełnionego wprawdzie intelektualnymi zainteresowaniami, ale przy tym dość hulaszczego i wyuzdanego, budziły we mnie odrazę i nieufność. Jestem nie tylko człowiekiem o mieszczańskich nawykach, prowadzącym regularny tryb życia, przyzwyczajonym do pracy i ścisłego rozkładu godzin: jestem również abstynentem i nie palę, więc owe butelki w pokoju Hallera jeszcze mniej mi się podobały niż reszta malowniczego artystycznego nieładu. Tak jak w spaniu i pracy, tak też w sprawach kulinarnych gość nasz prowadził bardzo nieregularny i kapryśny tryb życia. Niekiedy wcale nie wychodził z domu i niczego nie brał do ust prócz rannej kawy, niekiedy ciotka znajdowała skórkę od banana jako jedyną pozostałość całego obiadu, ale znów w inne dni jadał bądź w dobrych i wykwintnych restauracjach, bądź w małych podmiejskich knajpkach. Wydawało się, że zdrowie ma nie najlepsze. Poza niedowładem nóg, często utrudniającym mu wchodzenie po schodach, zdawał się cierpieć również z powodu innych dolegliwości; kiedyś wspomniał mimochodem, że już od wielu lat nie sypia i nie trawi normalnie. Przypisywałem to przede wszystkim piciu. Później, kiedy towarzyszyłem mu czasem do którejś z jego knajp, byłem nieraz świadkiem, jak duszkiem i z fantazją wlewał w siebie wino, ale ani ja, ani nikt inny nie widział go naprawdę pijanym. 
Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego bardziej osobistego spotkania. Znaliśmy się ot tak, jak znają się lokatorzy sąsiadujących pokojów w tym samym mieszkaniu. Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z biura do domu, ku mojemu zdumieniu zobaczyłem pana Hallera siedzącego na schodach między pierwszym a drugim piętrem. Siedział na najwyższym stopniu i usunął się na bok, aby mnie przepuścić. Zapytałem, czy nie czuje się źle, i wyraziłem gotowość odprowadzenia go na górę. 
Haller spojrzał na mnie; odniosłem wrażenie, że wyrwałem go z jakiegoś transu. Powoli zaczął się uśmiechać na swój ujmujący i smutny sposób, który tak często kładł mi się na sercu ciężarem, po czym prosił, żebym usiadł przy nim. Podziękowałem, mówiąc, że nie zwykłem siadywać na schodach przed mieszkaniami obcych ludzi. 
- Ach tak - powiedział, uśmiechając się swobodniej. - Ma pan rację. Ale proszę poczekać chwilkę, chciałbym wyjaśnić panu, dlaczego musiałem tu trochę posiedzieć. 
Wskazywał przy tym na podest przed mieszkaniem na pierwszym piętrze, zajmowanym przez jakąś wdowę. Na tej niewielkiej powierzchni, wyłożonej parkietem, między schodami, oknem i oszklonymi drzwiami, stała przy ścianie wysoka mahoniowa szafa, ozdobiona w górze staromodnym gzymsem, a przed szafą na ziemi, na dwóch małych, niskich postumencikach, umieszczono dwie rośliny w dużych doniczkach: azalię i araukarię. Rośliny wyglądały ładnie, były zawsze utrzymane czysto, bez zarzutu, co i ja już z przyjemnością zauważyłem. 
- Widzi pan - ciągnął dalej Haller - ten mały podest z araukarią pachnie tak bajecznie, że często nie mogę tędy przejść, żeby nie zatrzymać się choć na chwilę. U pańskiej szanownej ciotki także pachnie przyjemnie, panuje porządek i wzorowa czystość, ale ten kącik z araukarią aż błyszczy schludnością, jest tak odkurzony, wytarty i wymyty, tak nieskazitelnie czysty, że po prostu promienieje. Muszę się zawsze narozkoszować tym zapachem do syta... Czy i pan go czuje? Woń wosku z lekką domieszką terpentyny, zmieszana z wonią mahoniu, wilgotnych liści i w ogóle ze wszystkim, dają w sumie zapach, będący superlatywem mieszczańskiej czystości, staranności i dokładności, spełniania obowiązków i wierności w rzeczach małych. Nie wiem, kto tu mieszka, ale za tymi oszklonymi drzwiami istnieje chyba raj czystości i odkurzonego mieszczaństwa, a także raj ładu i wzruszająco trwożnego oddania się małym przyzwyczajeniom i obowiązkom. 
Ponieważ milczałem, ciągnął: - Proszę nie sądzić, że mówię to ironicznie! Nic nie jest mi bardziej obce, drogi panie, niż chęć wyśmiewania tych mieszczańskich cnót i porządków. To prawda, że sam żyję w innym świecie i... być może... nie zdołałbym wytrzymać choćby jednego dnia w mieszkaniu z takimi araukariami. Ale jeśli nawet jestem starym i trochę nieokrzesanym wilkiem stepowym, to przecież i moja matka była mieszczką, hodowała kwiaty, dbała o pokój i schody, o meble i firanki, i starała się włożyć w swoje mieszkanie i swoje życie tyle schludności, czystości i porządku, ile potrafiła. O tym właśnie przypomina mi delikatny zapach terpentyny i araukaria, więc siedzę tu od czasu do czasu, spoglądam w ten cichy, mały ogródek porządku i cieszę się, że coś takiego jeszcze istnieje. 
Chciał wstać, jednak sprawiało mu to trudności i nie protestował, kiedy mu trochę pomogłem. Milczałem dalej, ale uległem - podobnie jak to się uprzednio przytrafiło mojej ciotce - jakiemuś urokowi, roztaczanemu niekiedy przez tego dziwnego człowieka. Powoli wchodziliśmy razem po schodach na górę i przed drzwiami, kiedy już trzymał klucze w ręku, spojrzał mi raz jeszcze prosto i przyjaźnie w twarz, mówiąc: - Czy wraca pan z biura? No cóż, nie znam się na tych sprawach, wie pan, żyję trochę na uboczu. Przypuszczam jednak, że i pana interesują książki i podobne sprawy. Pańska ciotka mówiła mi kiedyś, że pan skończył gimnazjum i dobrze znał grekę. Otóż dziś rano znalazłem u Novalisa pewne zdanie, czy mogę je panu przeczytać? Z pewnością i panu sprawiono przyjemność. 
Zabrał mnie do swego pokoju, mocno pachnącego tytoniem, wyciągnął ze stosu książek jakiś tom, odwracał kartki, szukał. 
- To też jest dobre, bardzo dobre - powiedział - niech pan posłucha: “Powinno się być dumnym z bólu... każdy ból jest przypomnieniem naszej wysokiej rangi”. Świetne! Osiemdziesiąt lat przed Nietzschem! Ale nie o tym zdaniu myślałem... niech pan poczeka... już je mam. Otóż: “Większość ludzi nie chce pływać, dopóki nie nauczy się pływania”. Czy to nie dowcipne? Oczywiście nie chcą pływać! Urodzili się przecież dla ziemi, nie dla wody. I oczywiście nie chcą myśleć, gdyż stworzeni zostali do życia, a nie do myślenia! Tak, a kto myśli i kto z myślenia czyni sprawę najważniejszą, ten wprawdzie może w tej dziedzinie zajść daleko, ale taki człowiek zamienił ziemię na wodę i musi kiedyś utonąć. 
Ujął mnie tym i zainteresował, pozostałem chwilę u niego i odtąd zdarzało się dość często, że kiedy spotykaliśmy się na schodach lub na ulicy, rozmawialiśmy trochę ze sobą. Przy tym początkowo miałem zawsze wrażenie, podobnie jak przy araukarii, że odnosi się do mnie z ironią. Ale było inaczej. Żywił dla mnie, podobnie jak dla owej araukarii, wręcz głęboki szacunek, był tak głęboko przekonany o swoim osamotnieniu, o swoim pływaniu po wodzie, o swoim wykorzenieniu, że szczerze i bez cienia szyderstwa wprawiał go niekiedy w zachwyt widok jakiejś zwyczajnej mieszczańskiej codzienności, na przykład punktualność, z jaką chodziłem do biura, albo powiedzenie woźnego czy konduktora tramwajowego. Początkowo wydawało mi się to śmieszne i przesadne, niby pańska, kawalerska fantazja lub jakieś zgrywanie się na sentymentalizm. Ale stopniowo coraz bardziej się przekonywałem, że on rzeczywiście z punktu widzenia swej próżni, swej obcości i wilczej natury po prostu podziwiał i kochał nasz mały mieszczański światek jako coś trwałego, niewzruszonego i pewnego, dla niego zaś dalekiego i nieosiągalnego, jako rodzaj gniazda rodzinnego i spokoju, do którego nie wiodła żadna z jego dróg. Przed naszą posługaczką, kobietą zresztą poczciwą, zawsze zdejmował kapelusz z prawdziwym uszanowaniem, a jeśli się zdarzyło, że moja ciotka gawędziła z nim przez chwile albo zwracała mu uwagę na konieczność naprawienia bielizny lub na wiszący guzik przy palcie, słuchał tego z dziwnym skupieniem i uwagą, jak gdyby zadawał sobie nieopisany i beznadziejny trud, żeby przez jakąś szparę wtargnąć do tego małego, spokojnego światka i zadomowić się w nim choćby na jedną godzinę. 
Już podczas pierwszej rozmowy przy araukarii, kiedy nazwał się wilkiem stepowym, zrobiło mi się przykro i zdziwiłem się trochę. Cóż to za określenie? Wnet jednak zacząłem godzić się na to miano nie tylko z racji przyzwyczajenia; sam nazywałem tego człowieka w myślach już nie inaczej, jak wilkiem stepowym, a i dziś jeszcze nie znalazłbym trafniejszego określenia dla owej przedziwnej postaci. Wilk stepowy, zabłąkany wśród nas, wśród miast i życia gromadnego - żaden inny obraz nie mógłby ukazać go dobitniej, jego trwożliwego osamotnienia, jego dzikości, niepokoju, nostalgii i bezdomności. 
Kiedyś miałem sposobność obserwować go przez cały wieczór podczas koncertu symfonicznego; ku memu zdziwieniu, siedział w pobliżu, wcale mnie jednak nie widząc. Najpierw grano szlachetne i piękne utwory Handla - lecz wilk stepowy pogrążony był w sobie, oderwany od muzyki i otoczenia. Siedział zagubiony, samotny i obcy, spoglądając w ziemię z chłodnym, ale pełnym troski wyrazem. Potem grano inny utwór, małą symfonię Friedemanna Bacha, i wtedy to zdumiałem się, widząc, że po kilku zaledwie taktach mój dziwak zaczął się uśmiechać i ulegać czarowi muzyki, pogrążając się całkowicie w sobie, i chyba w ciągu dziesięciu minut sprawiał wrażenie w pełni uszczęśliwionego i zatopionego w rozkosznych marzeniach, tak że więcej zwracałem uwagi na niego niż na muzykę. Gdy utwór dobiegł końca, ocknął się i wyprostował, zdawało się, że chce wstać i odejść, pozostał jednak i wysłuchał jeszcze ostatniego punktu w programie, wariacji Regera, muzyki, którą wielu odczuwało jako przydługą i nużącą. I także wilk stepowy, słuchający początkowo uważnie i chętnie, znów opadł na krześle, wsunął ręce w kieszenie i pogrążył się w sobie, ale tym razem bez wyrazu błogości i marzycielstwa, był raczej smutny, wreszcie zagniewany, jego twarz była daleka, szara, zgaszona, wyglądał na człowieka starego, chorego i niezadowolonego. Po koncercie zobaczyłem go znowu na ulicy i poszedłem jego śladem; otulony w płaszcz, szedł smutno i ociężale w kierunku naszej dzielnicy, zatrzymał się jednak przed małą, staroświecką restauracyjką, z wahaniem spojrzał na zegarek i wszedł do środka. Czyniąc zadość chwilowej zachciance, wszedłem tam za nim. Siedział przy typowym na owe czasy okrągłym stoliku, gospodyni i kelnerka przywitały go jak stałego bywalca, ukłoniłem się i przysiadłem do niego. Siedzieliśmy tam godzinę i podczas gdy ja wypiłem dwie szklanki wody mineralnej, on kazał sobie podać pół litra czerwonego wina, a potem jeszcze ćwiartkę. Wspomniałem, że wracam z koncertu, ale nie zareagował na to. Czytał etykietę na flaszce mojej wody i zapytał, czy nie chciałbym napić się wina, na które mnie zaprasza. Gdy usłyszał, że nigdy nie pijam wina, zrobił znów bezradną minę i powiedział: “No tak, ma pan rację. Ja też przez wiele lat żyłem wstrzemięźliwie i długi czas pościłem, ale obecnie znajduje się znów pod znakiem Wodnika, a to znak ciemny i wilgotny”. 
Kiedy, żartując, napomknąłem, że wydaje mi się nieprawdopodobne, iżby właśnie on wierzył w astrologię, przybrał znów uprzejmy ton, który mnie często urażał, i powiedział: - Całkiem słusznie, również i w tę naukę nie mogę, niestety, uwierzyć. 
Pożegnałem się i wyszedłem, on zaś wrócił do domu dopiero późną nocą, ale jego krok był normalny; jak zwykle, nie od razu położył się do łóżka, słyszałem to dokładnie przez ścianę, lecz chyba z godzinę jeszcze siedział w swoim pokoju przy świetle. 
Pamiętam również jeszcze inny wieczór. Byłem sam w domu, ciotka wyszła, ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych, a kiedy otworzyłem, stała przede mną młoda, bardzo ładna osoba i pytała o pana Hallera; poznałem ją od razu. Była to pani z fotografii w jego pokoju. Pokazałem jej drzwi lokatora i wycofałem się, pani pozostała chwilę na górze, wkrótce jednak usłyszałem, jak razem schodzili ze schodów i wychodzili z domu, żartując przy tym wesoło i z ożywieniem. Byłem bardzo zdziwiony, że nasz pustelnik ma kochankę, w dodatku taką młodą, ładną i elegancką, i znowu zachwiały się wszystkie moje domysły na temat jego życia i jego osoby. Ale w niecałą godzinę wrócił do domu sam, ciężkim, smutnym krokiem, z trudem stąpał po schodach, po czym całymi godzinami chodził w swoim pokoju tam i z powrotem, cicho jak wilk w klatce, światło paliło się u niego przez całą noc, prawie do rana. 
Nie wiem nic o tym związku, chciałbym tylko dodać, że raz jeszcze widziałem go z tą kobietą na jakiejś ulicy miasta. Szli pod rękę, wyglądał na człowieka szczęśliwego, dziwiłem się znowu, że jego zatroskana, wyobcowana twarz potrafi zdradzać - zależnie od okoliczności – tyle wdzięku, tyle wręcz dziecinnego uroku, i zrozumiałem tę kobietę, zrozumiałem również współczucie, jakie moja ciotka miała dla tego człowieka. Ale i w tym dniu wrócił wieczorem do domu smutny i zbiedzony; spotkałem go przy bramie, miał, jak nieraz, butelkę włoskiego wina pod płaszczem i przesiedział przy niej pół nocy w swojej jaskini na górze. Żal mi go było, bo też jakże beznadziejne, stracone i bezbronne było to jego życie. 
No, ale dość już gadania. Nie trzeba więcej relacji ani opisów, by wykazać, że wilk stepowy prowadził życie samobójcy. Mimo to nie wierzę, by je sobie odebrał owego dnia, kiedy nagle i bez pożegnania, ale po zapłaceniu wszystkich zaległości, opuścił nasze miasto i zniknął. Nigdy więcej nie dał znaku życia i ciągle jeszcze przechowujemy kilka listów, które do niego przyszły. Niczego nie pozostawił po sobie prócz rękopisu, który sporządził podczas pobytu w naszym domu i który w kilku słowach mnie zadedykował, zaznaczając, że mogę z nim zrobić, co uznam za stosowne. 
Nie miałem możności stwierdzić, ile prawdy zawierają przeżycia, opisane w notatkach Hallera. Nie wątpię, że po większej części są fikcją, ale nie w sensie dowolnego zmyślenia, lecz w sensie próby znalezienia wyrazu dla głęboko odczutych przeżyć duchowych, próby, która przedstawiłaby je w szacie konkretnych zdarzeń. Te po części fantastyczne przygody w opowieści Hallera pochodzą przypuszczalnie z ostatniego okresu jego pobytu w naszym mieście i nie wątpię, że ich podstawą jest również pewna doza prawdziwych, realnych faktów. W owym czasie rzeczywiście zmienił się wygląd i sposób bycia naszego gościa, często przebywał poza domem, niekiedy nie było go nawet całymi nocami, a jego książki leżały nietknięte. Podczas nielicznych wówczas spotkań wydawał mi się wyjątkowo ożywiony i odmłodzony, a parę razy wręcz uradowany. Oczywiście zaraz potem następowała kolejna ciężka depresja, całymi dniami leżał w łóżku, nie dopominał się o jedzenie i na ten okres przypada również niezwykle ostra, nawet brutalna kłótnia z jego kochanką, która pojawiła się znów na horyzoncie; kłótnia ta poruszyła cały dom, za co nazajutrz Haller przeprosił moją ciotkę. 
Nie, jestem przekonany, że nie odebrał sobie życia. Żyje jeszcze i chodzi gdzieś po świecie na swoich umęczonych nogach, w górę i w dół po schodach obcych domów, gdzieś tam gapi się na wyfroterowane posadzki i starannie pielęgnowane araukarie, w ciągu dnia przesiaduje w bibliotekach, noce spędza w knajpach albo leży na wynajętym tapczanie i wsłuchuje się w żyjący za oknami świat i ludzi, i wie, że jest wykluczony z tego wszystkiego, jednak się nie zabija, gdyż resztka wiary powiada mu, że cierpienia tego musi w sercu zakosztować do końca i że na to cierpienie musi umrzeć. Często myślę o nim; nie ułatwił mi życia, nie miał daru wspierania i rozwijania tego, co we mnie silne i radosne, przeciwnie! Ale ja nie jestem nim i nie prowadzę życia w jego stylu, lecz moje własne, małe i mieszczańskie, bezpieczne i wypełnione obowiązkami. Dlatego możemy go wspominać spokojnie i z przyjaźnią, ja i moja ciotka, która umiałaby o nim powiedzieć więcej, ale to pozostanie na zawsze ukryte w jej poczciwym sercu. 

A co się tyczy notatek Hallera, notatek dziwnych, po części chorobliwych, po części pięknych, pełnych zadumy i fantazji, to muszę przyznać, że gdyby te kartki przypadkiem wpadły mi w ręce, a ich autor nie byłby mi znany, z pewnością wyrzuciłbym je z oburzeniem na śmietnik. Ale moja znajomość z Hallerem umożliwiła mi częściowe ich zrozumienie, a nawet zaaprobowanie. Gdybym widział w nich tylko patologiczne urojenia jednostki, jakiegoś chorego na umyśle biedaka, miałbym skrupuły, czy podać je do wiadomości innym. Dostrzegam w nich jednak coś więcej, dokument czasu, gdyż choroba umysłowa Hallera - wiem to dzisiaj - nie jest dziwactwem jednego tylko człowieka, lecz chorobą epoki, neurozą całego pokolenia, do którego należy Haller, neurozą, której nie ulegają bynajmniej tylko osobowości słabe i mniej wartościowe, lecz właśnie silne, najbardziej uduchowione, najbardziej uzdolnione. 
Zapiski Hallera - bez względu na to, czy opierają się na wielu, czy na niewielu wydarzeniach z życia - są próbą przezwyciężenia wielkiej choroby czasu, nie przez jej omijanie i upiększanie, lecz przez próbę uczynienia z samej choroby przedmiotu opowiadania. Oznaczają dosłownie drogę przez piekło, bądź pełną lęku, bądź odważną, drogę przez chaos mrocznego świata duszy, podjętą w celu przejścia przez to piekło, stawienia czoła chaosowi, przecierpienia zła do końca. 
Jedna uwaga Hallera dała mi klucz do zrozumienia tego. Kiedyś, po rozmowie o tak zwanych okrucieństwach średniowiecza, powiedział do mnie: - W rzeczywistości nie były to wcale okrucieństwa. Człowiek średniowiecza odczułby znacznie większy wstręt do stylu całego naszego dzisiejszego życia, jako do czegoś okrutnego, przerażającego i barbarzyńskiego! Każda epoka, każda kultura, każdy obyczaj i tradycja mają swój styl, swoją specyfikę, swoje subtelności i ostrości, uroki i okrucieństwa, każda epoka uważa pewne niedomogi za oczywiste, a inne zło znosi cierpliwie. Prawdziwym cierpieniem, piekłem staje się życie ludzkie tylko tam, gdzie krzyżują się dwie epoki, dwie kultury i religie. Gdyby człowiek antyku musiał żyć w średniowieczu, zginąłby marnie, podobnie jak zginąłby dzikus w naszej cywilizacji. Bywają okresy, w których całe pokolenie dostaje się miedzy dwie epoki, miedzy dwa style życia, tak że zatraca ono wszelką naturalność, wszelki obyczaj, wszelkie poczucie bezpieczeństwa i niewinności. Rzecz jasna, nie wszyscy odczuwają to jednakowo silnie. Filozof taki jak Nietzsche przecierpiał dzisiejszą nędze wcześniej o całe jedno pokolenie - to, co on, świadomy prawdy, musiał znieść sam, stało się dziś udziałem tysięcy. 
W trakcie lektury notatek często musiałem myśleć o tych słowach. Haller należy do ludzi, którzy dostali się między dwie epoki, którzy zostali wytrąceni ze stanu bezpieczeństwa i niewinności, do tych, których przeznaczeniem jest przeżywać w spotęgowaniu całą problematykę ludzkiego życia jako osobistą męczarnię i piekło. 
W tym tkwi - jak się wydaje - sens, jaki jego zapiski mogą mieć dla nas, i dlatego zdecydowałem się je opublikować. Zresztą nie chcę ich brać w obronę ani osądzać: niech każdy czytelnik uczyni to zgodnie z własnym sumieniem!

"Wilk Stepowy" - fragment

- autor nieznany -"Wilk Stepowy" - fragment
Ja, wilk stepowy gnam bez końca, 
Świat pod całunem śniegu legł, 
I nigdzie sarny ni zająca, 
A nawet kruk z gałęzi zbiegł. 
W sarenkach jestem zakochany, 
Ach, gdybym chociaż jedną miał, 
Wziąłbym ją w zęby, wziąłbym w łapy, 
I przy niej rozkosznie się grzał. 
Ach, jaki byłbym dla niej czuły, 
W jej uda kłami bym się wpił, 
Jej krew chłeptałbym do syta, 
A z żalu bym po nocach wył. 
Wystarczyłby mi nawet zając, 
Kawałek grzbietu, jeden skok; 
Czyż wszystko mnie już opuściło, 
Co rozwesela życia mrok? 
Siwieje mi już włos ogona, 
I bystrość oka przyćmił czas, 
Przed laty zmarła moja żona, 
Więc gnam za sarną w ciemny las. 
O sarnach marzę i zającach, 
Pragnienie gaszę lodu krą, 
Zimowy wiatr po nocach pląsa, 
Zanoszę diabłu duszę mą. 
Hermann Hesse 
Fragment książki "Wilk Stepowy" w przekładzie Gabrieli Mycielskiej

Paulo Coelho "Piąta góra" cytaty

Cytaty z książki Paulo Coelho "Piąta góra".

Główne przesłanie mojej książki "Alchemik" zawiera się w słowach króla Melchizedecha do pasterza Santiego: "Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć".

Choć nasz los jest ciągiem etapów, których sensu nie potrafimy zrozumieć, to wiodą nas one ku naszej Legendzie i pozwalają nauczyć się tego, co jest konieczne do wypełnienia własnego przeznaczenia.

Pewne zdarzenia dzieją się w naszym życiu po to, abyśmy mogli wrócić na prawdziwą drogę własnej Legendy. Inne po to, aby zastosować w praktyce to, czego się nauczyliśmy. I w końcu są takie, które dzieją się, aby nas czegoś nauczyć.

I dodał:
"Zaprawdę powiadam wam:
Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie.
Naprawdę, mówię wam:
Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasz, kiedy niebo pozostało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju; a Eliasz do żadnej z niech nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. 
Łukasz,4,24-26


- Służyłem Panu, który teraz zostawił mnie na pastwę wroga - powiedział Eliasz.
- Bóg jest Bogiem - odparł lewita. - Nie powiedział Mojżeszowi czy jest zły, czy dobry, rzekł jedynie Jestem. Jest zatem wszystkim, co istnieje pod słońcem - piorunem niszczącym dom i ręką człowieczą, która ten dom odbuduje.


Bóg może wszystko. Gdyby ograniczył się tylko do czynienia tego, co nazywamy Dobrem, nie moglibyśmy nazwać Go Wszechmogącym. Panowałby jedynie nad częścią Wszechświata i musiałby istnieć ktoś odeń potężniejszy, oceniający Jego czyny. Wtedy wolałbym oddawać cześć temu Najpotężniejszemu.


Czymże w końcu jest śmierć? Tylko chwilą i niczym więcej. Nawet jeśli wiązała się z bólem, to ból minąłby szybko, a on spocząłby na łonie Pana.


Jak strumienie i rośliny, dusze także potrzebują deszczu, ale deszczu innego rodzaju: nadziei, wiary, sensu istnienia. Gdy tego brak, wszystko w duszy umiera, choć ciało nadal funkcjonuje. Można wtedy powiedzieć: "W tym ciele żył kiedyś człowiek".


"Człowiek narodził się, by zdradzać swój los".


Bóg zapładnia ludzkie serca tylko niemożliwymi marzeniami.
"Dlaczego?"
Być może po to, by zachować tradycję.
To nie była właściwa odpowiedź.


Być może człowiek może zdradzać swój los, bo Bóg się od niego oddalił. Kiedy już zasiał w ludzkich sercach marzenia z czasów, w których wszystko było możliwe, sam zwrócił się ku nowym sprawom. Świat zmienił się, życie stało się trudniejsze, lecz Pan powrócił więcej, by zmienić ludzkie marzenia.
Bóg był daleko.


Gdy człowiek zmierza ku swemu przeznaczeniu, często musi zmieniać kierunek. Niekiedy zewnętrzne okoliczności są silniejsze i jest zmuszony stchórzyć, poddać się. Wszystko to jest częścią nauki.


Lecz nikt nie może tracić z oczu tego, czego pragnie. Nawet kiedy przychodzą chwile, gdy zdaje się, że świat i inni są silniejsi. Sekret tkwi w tym, by się nie poddać.


Człowiek musi przejść przez różne etapy, zanim wypełni swe przeznaczenie.


Odnalazłeś swą drogę, ale nie możesz zacząć niszczyć, zanim nie nauczysz się odbudowywać. Nakazuję ci: "Wstań! Idź do Sarepty koło Sydonu i tam będziesz mógł zamieszkać, albowiem kazałem tam pewnej wdowie, aby cię żywiła".


On nigdy nie opuszcza tych, którzy kochają.


W naszym życiu przychodzą chwile strapienia i nie można ich uniknąć, bo zdarzają się nie bez powodu.
- Jakiego powodu?
- Na to pytanie nie umiemy odpowiedzieć ani przed, ani w chwili, gdy pojawiają się trudności. Dopiero gdy są już za nami, rozumiemy dlaczego stanęły na naszej drodze.


Każdy człowiek ma prawo wątpić w swoje powołanie i czasem zbłądzić. Nie wolno mu tylko o nim zapomnieć. Kto nie wątpi w siebie, jest niegodzien, bo ślepo wierzy w swą moc i popełnia grzech pychy. Błogosławiony niech będzie ten, kto doświadcza chwili zwątpienia. 


Przeznaczenie człowieka często nie ma nic wspólnego z tym, w co się wierzy lub czego się obawia.


Wszystko co się zdarza, ma swój sens.


Kapłan wiedział, że ze wszystkich rodzajów niszczącej broni jaką wymyślił człowiek, najstraszniejszą i najpotężniejszą było słowo. Sztylety i włócznie zostawiały ślady krwi, strzały można było dostrzec z daleka. Truciznę dawało się wykryć i jej uniknąć.
Ale słowo miało moc niszczenia bez śladu .


Najlepszym wojownikiem jest ten, kto zdoła wroga przemienić w przyjaciela.


Tradycja służy zachowaniu porządku świata. Jeśli ją złamiemy, świat się skończy.


"Przez całe życie pragnął miłości" - pomyślał. A przecież teraz, gdy miał ją w zasięgu ręki, a było tak bez wątpienia, kiedy wystarczyło tylko nie uciekać przed nią, jedyną jego myślą było zapomnieć o niej jak najprędzej.


Mimo to, kochała go nadal, bo - po raz pierwszy w życiu - poznała, co to wolność. Mogła go kochać, choćby miał się o tym nigdy nie dowiedzieć, nie potrzebowała jego pozwolenia, by niepokoić się tym, co ludzie knują przeciwko niemu. To właśnie była wolność - czuć to, czego pragnęło jej serce, nie bacząc na to, co pomyślą inni.


Miłość wyzwala.


Miłość i tak w niej zwycięży i będę kochał tę kobietę do końca mych dni.


Bóg wysłuchuje tych, którzy błagają o łaskę zapomnienia dla nienawiści, lecz głuchy jest na głos tych, którzy chcą uciec przed miłością.


Pan jest moim pasterzem - rzekł, wspominając starą modlitwę króla Dawida. - Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moja duszę. I nie pozwoli mi zatracić sensu życia - dokończył po swojemu. 

Życie nie składa się z pragnień, lecz z czynów.

Ciesz się każdą chwila, abyś potem nigdy nie żałował, ze utraciłeś młodość. Każdemu etapowi życia Pan przypisał właściwe mu niepokoje.

Pan rzekł do Mojżesza:
Zaczynacie dzisiaj walkę przeciw wrogom waszym, niech trwoga przed nimi was nie ogarnia! Niech serce wam nie drży! Nie bójcie się, nie lękajcie się!
Kto z was zasadził winnicę, a nie zebrał jej owoców, niech wraca do domu, bo mógłby zginąć na wojnie, a kto inny by zebrał jej owoce. Kto kobietę pokochał, a jeszcze jej nie sprowadził do siebie, niech wraca do domu, bo mógłby zginać na wojnie, a kto inny by ją sprowadził do siebie. 


Czy Bóg zniknie ze słów? - spytała kobieta.
- Pozostanie w nich na zawsze - odparł Eliasz.
- Ale każdy z nas będzie przed Nim odpowiadał za wszystko, co napisze.
Wyjęła z zanadrza gliniana tabliczkę z jakimś napisem.
- Co to znaczy? Zapytał Eliasz.
- To słowo miłość. 
Eliasz trzymał tabliczkę w dłoniach, ale brakło mu odwagi, by zapytać, dlaczego mu ją wręczyła. Kilka znaków na tym kawałku gliny kryło w sobie powód, dla którego gwiazdy świecą na niebie, a ludzie przemierzają zimie wzdłuż i wszerz.
Uczynił gest, jakby chciał jej oddać tabliczkę, lecz odmówiła.
- Napisałam to dla ciebie.


Wszystko w życiu wymaga ćwiczeń.
- Żeby zostać prorokiem też trzeba ćwiczyć?
- Nawet żeby rozumieć anioły. Tak bardzo pragniemy z nimi rozmawiać, że często nie słyszymy, co do nas mówią. Nie łatwo jest słuchać. W naszych modlitwach wciąż wykręcamy się, że zbłądziliśmy i wciąż upraszamy, żeby działo się to, czego my chcemy. Ale Pan to wszystko wie i czasem prosi nas tylko, byśmy posłuchali tego, co mówi nam Wszechświat. I byśmy byli cierpliwi.


Wszystkie bitwy naszego życia czegoś nas uczą, nawet te, które przegraliśmy.


Bóg żąda od człowieka jedynie tego, czego jest on w stanie podołać.
Wszystkie nieszczęścia mają swój kres. Podobnie chwała i tragedia tego świata.


Lecz tragedie, nawet kiedy miną, zostawiają ślady wieczne, chwała zaś zostawia tylko bezużyteczne wspomnienia.


Człowiek musi wybierać - odparł anioł. - W tym tkwi jego moc - w zdolności podejmowania decyzji.
- To trudny wybór. Trzeba poświecić jeden lud, by ocalić inny. 
- Jeszcze trudniej jest określić swoją własna drogę. Ten, kto nie wybiera, umiera w oczach Pana, choć wciąż oddycha i chodzi po świecie. 
- Poza tym - mówił dalej anioł - nikt nie umiera. Wieczność otwiera swe ramiona dla wszystkich dusz, z których każda miała swe zadanie do spełnienia. Bowiem wszystko, co istnieje pod słońcem, ma jakiś cel.


Moje życie będzie miało taki sens, jaki ja sama mu nadam.

Gdy zaczyna się dziać nieuniknione, strach znika, staje się bezsensowny. Zostaje nam wtedy tylko nadzieja, ze podjęliśmy właściwą decyzję.


Modlitwa przemienia lęk w odwagę.


"Jakie to szczęście, że istnieje śmierć."


Nie pojmuję Twych zamysłów. Nie dostrzegam sprawiedliwości w Twych dziełach. Nie jestem w stanie znieść cierpienia, które mi zgotowałeś. Odejdź z mojego życia, bo ja też jestem tylko ruiną, ogniem i pyłem.


Nie był już tym samym człowiekiem. Nie pragnął ani życia ani śmierci. Nie chciał już niczego - nie było w nim ani miłości, ani nienawiści, ani wiary.


Trzeba wiele dyscypliny i cierpliwości, aby przez to przejść - dodał pasterz. - I nadziei. Gdy jej nie ma, nie wolno trwonić sił, walczyć z niemożliwym. Ale nie jest to sprawa nadziei na przyszłość. Chodzi raczej o ponowne stworzenie przeszłości.


Jeśli twoja przeszłość cię nie zadowala, zapomnij teraz o niej. Wyobraź sobie nową historię swego życia i uwierz w nią. Skoncentruj się jedynie na chwilach, w których osiągałeś to, czego chcesz. 

Wszystko co mogło się zdarzyć, lecz się nie zdarzyło, porwał wiatr i nie ma po tym śladu - odparł pasterz. - Życie składa się z naszych postaw. I są sprawy, do których doświadczenia zmuszają nas bogowie. Nieważne, jaki maja w tym cel i na nic się zdadzą starania, by nas ominęły.


"Zatracili nawet uczucie złości" - pomyślał spoglądając na Piątą Górę, której szczyt pokrywały wieczne chmury. Wtedy przypomniał sobie słowa Pana:
Rzucę wasze trupy na trupy waszych bożków, będę się brzydził wami. Ziemia wasza będzie spustoszona, miasta wasze zburzone.
Co się zaś tyczy tych, co pozostaną, ześlę do ich serc lękliwość, będzie ich ścigać szmer unoszonego wiatrem liścia. Będą padać nawet wtedy, kiedy nikt nie będzie ich ścigał.

Dziecko może nauczyć dorosłych trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i domagać się - ze wszystkich sił - tego, czego pragnie.


Owej nocy ktoś wszedł do namiotu Jakuba i zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, rzekł: "Puść mnie".
Jakub odpowiedział: "Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!"
Wtedy tamten rzekł mu: "Niczym książę walczyłeś z Bogiem. Jakie masz imię?"
Jakub wyjawił mu swe imię, a tamten odpowiedział: "Odtąd będziesz się zwał Izrael".


W życiu każdego człowieka pewnego dnia wdziera się tragedia: czasem jest to zniszczenie miasta, śmierć dziecka, oskarżenie bez powodu, choroba, która okalecza na zawsze. Wtedy Bóg każe człowiekowi stanąć naprzeciw Niego twarzą w twarz i odpowiedzieć na Jego pytanie: "Dlaczego kurczowo czepiasz się egzystencji tak ulotnej i tak pełnej cierpienia? Jaki jest sens twojej walki?"
Człowiek, który nie potrafi odpowiedzieć, poddaje się. Zaś ten, poszukuje sensu życia, uznaje że Bóg jest niesprawiedliwy i rzuca wyzwanie losowi. Wtedy z nieba spływa ogień, nie ten, który zabija, lecz ten, który burzy dawne mury i uświadamia człowiekowi jego prawdziwe możliwości. Tchórz nigdy nie dopuści, by jego serce zapłonęło tym ogniem. Jedynie czego pragnie, to by sytuacja wróciła do poprzedniego stanu, żeby mógł żyć i myśleć jak kiedyś. Natomiast odważni podkładają ogień pod tym, co stare - choćby za cenę ogromnego cierpienia - i porzucają wszystko, nawet Boga, i ruszają naprzód.
"Odważni są zawsze uparci".

Pan uśmiechał się radośnie z niebios - tego właśnie pragnął: aby każdy wziął w swoje ręce odpowiedzialność za własne życie. Ostatecznie dał swoim dzieciom dar największy ze wszystkich - zdolność wyboru i decydowania o swych czynach.
Jedynie te kobiety i ci mężczyźni, w których sercach płonie święty ogień, mają odwagę się z Nim zmierzyć. I tylko oni znają drogę powrotu do Jego miłości, bo w końcu rozumieją, że tragedia nie jest kara lecz wyzwaniem. 
Eliasz przyjrzał się raz jeszcze swojemu życiu. Od chwili gdy porzucił warsztat ciesielski, przyjmował swą misję bez słowa sprzeciwu. Nawet jeśli była słuszna - a tak przecież sądził - nigdy nie miał sposobności sprawdzić, co działoby się na ścieżkach, na które zabronił sobie wstępu, z obawy, że utraci wiarę, oddanie, swą wolę. Uważał, że drogi zwyczajnych ludzi były bardzo niebezpieczne, bo mógł przyzwyczaić się i polubić je. Nie rozumiał, że on też był taki jak inni, choć słyszał anioły i choć od czasu do czasu Bóg wydawał mu rozkazy. Tak mocno był przekonany o tym, iż wie czego chce, że zachował się jak ci, którzy nigdy w życiu nie podjęli ważnej decyzji.
Uciekał przed wątpliwościami, przed porażką, przed chwilami niepewności. Ale pan okazał się łaskawy i przyprowadził go na skraj nieuniknionego, aby mu pokazać, że człowiek musi wybierać, i że nie wolno mu godzić się na swój los. 
Wiele lat temu, pewnej podobnej do tej nocy, Jakub nie pozwolił Bogu odejść, nim Bóg go nie pobłogosławił. Wtedy Pan zapytał go: Jakie masz imię?
To było ważne: mieć imię. A gdy Jakub odpowiedział, jak ma na imię, Bóg nadał mu nowe: Izrael. Każdy z nas ma imię od kołyski, ale musi być zdolny wybrać dla swojego życia nowe imię, aby nadać mu sens.
"Jestem Akbarem" - powiedziała wdowa.
Potrzeba było aż zagłady miasta i utraty ukochanej kobiety, aby Eliasz pojął, że potrzebne mu imię. I nadał swojemu losowi imię Wyzwolenie.


Bóg jest nieskończony w swym miłosierdziu i nieubłagany w swej surowości dla tych, którym brak odwagi, by się odważyć.
Walczyłem przeciw Tobie, Panie, ale mi nie wstyd. Dzięki temu odkryłem, że idę moją drogą, bo tak wybrałem, a nie dlatego, że mi ja narzucili rodzice, tradycja mego kraju, albo Ty sam.
Do Ciebie teraz pragnę powrócić, Panie. Chcę Ci ofiarować całą siłę mojej woli, nie zaś tchórzostwo człowieka, który nie potrafi wybrać innej drogi.


Do dziś jedynie dzieci zdołały przezwyciężyć wydarzenia dramatycznej nocy, bo dla nich nie ma przeszłości - liczy się tylko teraźniejszość. Spróbujmy pójść ich śladem.


Wojownik zawsze wie, o co warto walczyć. Nie podejmuje bitwy o obcą sprawę i nigdy nie traci czasu na zaczepki.
Wojownik godnie przyjmuje porażkę. Nie jest mu obojętna, ale też nie stara się przemienić jej w zwycięstwo. Ból porażki napełnia go goryczą, cierpi z powodu obojętności, a samotność doprowadza go do rozpaczy. A kiedy mija najgorsze, wylizuje swe rany i zaczyna wszystko od nowa. Wojownik wie, że wojna składa się z wielu bitew, dlatego idzie naprzód.
Tragedie zdarzają się wszędzie. Możemy doszukiwać się przyczyn, winić innych, wyobrażać sobie jak odmienne byłoby bez nich nasz życie. Ale wszystko to nie ma znaczenia, zdarzyły się i koniec. Musimy zapomnieć o strachu, jaki wywołały, rozpocząć odbudowę.


Byłem słaby, bo zapomniałem o własnej sile. Byłem litościwy, gdy było trzeba być twardym. Nie dokonałem wyboru z obawy przed podjęciem błędnej decyzji. Poddałem się przed czasem i bluźniłem, gdy winieniem był dziękować.


Każdy z nas mógł zobaczyć, do czego jest zdolny. Przestaliśmy rozmyślać o życiu i postanowiliśmy je przeżyć.


Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Pan, aby cię utrapić, wypróbować i poznać co jest w twym sercu.
Aby się nie zdarzyło, ze gdy się najesz i nasycisz, zbudujesz sobie piękny domy i w nich zamieszkasz; gdy się rozmnoży bydło i owce, że twe serce uniesie się pychą i zapomnisz o Panu, Bogu Twoim.
(Bóg do Mojżesza)


Smutne nie trwa wiecznie, gdy zmierza ku temu, czego zawsze pragnęliśmy.

Czy zawsze trzeba odchodzić?
- Zawsze trzeba wiedzieć, kiedy kończy się jakiś etap w życiu. Jeśli uparcie chcemy w nim trwać dłużej niż to konieczne, tracimy radość i sens tego, co przed nami. 


Bóg czasem bywa bardzo surowy, ale nigdy ponad to, co człowiek może znieść.