piątek, 10 lipca 2009

Umberto Eco - Diariusz najmniejszy

Umberto Eco - Diariusz najmniejszy 

NONITA 
[Niniejszy manuskrypt wręczył nam naczelnik więzienia w małej piemonckiej miejscowości. Niepewne informacje, jakich udzielił nam co do osoby tajemniczego więźnia, mrok otaczający losy autora, jakaś powszechna, niezrozumiała powściągliwość ludzi znających osobnika, który zapisał te stroniczki, zmusza nas, byśmy zadowolili się tym, co wiemy, podobnie jak zadowalamy się skrawkami manuskryptu - nadgryzionego zresztą przez myszy - mniemając, iż czytelnik wyrobi sobie taki czy inny pogląd na zadziwiające przeżycia owego Umberta. Umberto (może tajemniczym więźniem jest sam Vladimir Nabokov, paradoksalnie uciekający przez Langhe, a manuskrypt - demonstracją drugiego oblicza bogatego w proteiny demoralizatora?) i wyłuska skryty w nich naukę: lekcję wyższego rzędu moralności skrytą pod szatami libertynizmu.] 
Nonita. Kwiat mych zielonych lat, trwoga mych nocy. Już nigdy cię nie ujrzę. Nonita. Nonita. Nonita. Trzy sylaby, pełna słodyczy negacja: No-ni-ta. Obyś pozostała w mej pamięci, póki mrok nie okryje twego wizerunku, póki grób nie stanie się twym domem. 
Nazywam się Umberto Umberto. Kiedy to wszystko się zdarzyło, bez trwogi poddawałem się porywom zwycięskiej młodości. Osoby znające mnie niegdyś, nie zaś patrzące na mnie, czytelniku, dzisiaj, wynędzniałego po pobycie w celi, z zapowiedzią profetycznej brody na chropowatych policzkach, a więc osoby znające mnie niegdyś uważały, że jestem utalentowanym efebem, okrytym cieniem melancholii zawdzięczanej, jak sądzę, południowym chromosomom kalabryjskiego przodka. Dziewczęta płonęły do mnie żądzą swych rozkwitających łon, przeżywając przeze mnie telluryczne lęki nocne. Niewiele zachowałem wspomnień o dziewczątkach z tamtych lat, albowiem mym sercem targała inna namiętność i moje spojrzenia ledwie muskały ich lica powleczone, gdy spoglądałem pod światło, złotem jedwabistego i przezroczystego puszku. 
Kochałem się, mój czytelniku i przyjacielu, kochałem się z całym szaleństwem mych pracowitych młodych lat w tych, które ty przez roztargnienie i gnuśność nazwałbyś „próchnem”. Każdym skurczem gołowąsych włókien swego ciała pragnąłem tych istot napiętnowanych już nieubłaganym przemijaniem, pochylonych pod zgubnym ciężarem osiemdziesięciu lat, noszących już w sobie przerażające widmo zgrzybiałości, która tak silnie oddziałuje wszak na zmysły. Aby zdefiniować te niewiasty, nie znane większości mężczyzn, skazane na obojętność owych usagers jędrnych dwudziestopięciolatek przybyłych z Friuli, przyjmę - czując, jak gwałtownie podchodzą mi do gardła wymiociny wiedzy unicestwiającej wszelki gest niewinności - określenie, które, mam nadzieję, okaże się ścisłe: Parkunie. 
Cóż powiesz ty, który osądzasz mnie (toi, hypocrite lecteur, mon semblable, mon frere!), o tej zwierzynie, która w bagnie naszego piwnicznego świata wystawia się na strzał łowcy, rozpłomienionego miłośnika Parkuń? Ty, który popołudniami uganiasz się banalnie za ledwie zarysowanymi krągłościami dojrzewających dziewcząt, cóż możesz wiedzieć o tych bezszelestnych, nieśmiałych, rozbrzmiewających szyderczym chichotem polowaniach, jakie wielbiciel Parkuń urządza sobie na ławeczkach starych ogrodów, w pachnących cieniach bazylik, na żwirowych alejkach podmiejskich cmentarzy, za rogiem przytułku dla starców w dzień świąteczny, pod bramą domu noclegowego, w zawodzącej procesji ku czci tego czy innego świętego patrona, podczas loterii na cele dobroczynne - czyhając z sercem przepełnionym nieubłaganie, niestety, cnotliwą miłością, wpatrując się zachłannie w te twarze poryte wulkanicznymi bruzdami, w zamglone kataraktą oczodoły, w drżączkę wyschniętych warg, zapadających się w powabną kotlinę bezzębnych ust, ozdobionych czasem lśniącym strumyczkiem śliny, w te sękate dłonie, jakże nerwowo, z jakimż lubieżnym i prowokującym drżeniem przebiegające paciorki długiego różańca! 
Czy uda mi się, mój czytelniku i przyjacielu, podzielić się z tobą tą, odartą z nadziei na spełnienie, zmysłowością ulotnych spojrzeń, spazmatycznym dreszczem subtelnego głaśnięcia, szturchnięcia łokciem w tramwajowym tłoku („Przepraszam, może pani usiądzie?” O, sataniczny przyjacielu, czyż ważyłbyś się spojrzeć w te wilgotne, przepełnione wdzięcznością oczy, wsłuchać się w słowa: „Dziękuję, kawalerze!”, ty, który marzysz o zainscenizowaniu bez zwłoki swojej bachicznej komedii miłosnego spełnienia), muśnięcia czcigodnego kolana łydką przy przepychaniu się między rzędami foteli w popołudniowej pustce dzielnicowego kina, ściskania z tłumioną tkliwością - jakże to jednak rzadka chwila prawdziwego kontaktu! - kościstego ramienia staruszki, której pomagałem przejść przez ulicę, robiąc przy tym skruszoną minę młodego badacza nieznanych lądów! 
Koleje życia w latach szyderczych narzucały mi innego rodzaju znajomości. Jak już rzekłem, byłem dosyć pociągający, miałem granatowe od zarostu policzki i delikatną twarz dziewczynki gnębionej chorobliwym poczuciem męskości. Miłości cielęcych lat nie były mi obce, ale stanowiły dla mnie coś w rodzaju daniny składanej pierwszej młodości. Pamiętam, że pewnego majowego wieczoru tuż przed zmierzchem, gdy w ogrodzie pewnego szlacheckiego dworku - było to nad wodą, przy purpurowym jeziorze zachodzącego słońca - spoczywałem w cieniu krzewów z nieopierzoną, piegowatą siedemnastolatka, którą miotała doprawdy kłopotliwa dla mnie burza zmysłów. I właśnie w tym momencie, kiedy z odrazą oddawałem jej we władanie tak przez nią upragniony kaduceusz mej dojrzałej taumaturgii, ujrzałem, o czytelniku, a raczej odgadłem w oknie na pierwszym piętrze zgiętą we dwoje sylwetkę zgrzybiałej niani, która zsuwała ze zdeformowanej łydki czarną bawełnianą pończoszkę. Porażający widok nabrzmiałej kończyny z rozdętymi żyłami, pieszczonej niezdarnym ruchem starczych rąk zmagających się z oporną odzieżą, jawił mi się (o moje oczy pożądliwe!) jako odrażający i zarazem godny pożądania symbol falliczny pieszczony dziewiczym gestem: i w tym momencie, ogarnięty ekstazą, spotęgowaną jeszcze przez odległość, rozlałem rzężąc świadectwo biologicznego przyzwolenia, co dziewczę (nierozważna żabciu, jakże cię nienawidziłem!) przyjęło pośród jęków jako hołd złożony jej powabom, tak przecież dla mnie cierpkim. 
Czy zrozumiałaś więc, ty, bezmyślne narzędzie mojej przemieszczonej namiętności, że spożywasz jadło nie ze swojego stołu, czy też tępa próżność niedojrzałego wieku kazała ci widzieć we mnie ognistego, nie zapomnianego wspólnika w grzechu? Wyjechałaś parę dni potem z całą rodziną i po tygodniu dostałem widokówkę z podpisem „twoja stara przyjaciółka”. Przeczułaś prawdę i ujawniłaś mi swoją przenikliwość, używając w sposób jak najbardziej odpowiedni tego przymiotnika, czy też chodziło o fanfaronadę i żargon licealistki wojującej z filologią epistolarnych uprzejmości?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz